118
1 Poniedziałek Ja. Wtorek Ja- Środa Ja. Czwartek Ja- Piątek Józefa Radzymińska dostarczyła mi wielkodusznie kilkunastu numerów „Wiadomości” i „Życia”, a zarazem wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy prasy krajowej. Czytam te polskie gazety jak opowieść o kimś doskonale i blisko znanym, kto jednak nagle wyjechał, na przykład do Australii i tam doświadcza dziwnych przygód... które o tyle już nie są rzeczywiste iż dotyczą kogoś innego i nowego, będącego jedynie w stanie luźnej identyczności z dawniej znaną nam osobą. Tak silna jest obecność czasu na tych 1

Dziennik Gombrowicza 1953

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Dziennik Gombrowicza z 1953 roku

Citation preview

1

PoniedziałekJa.

WtorekJa-

ŚrodaJa.

CzwartekJa-

Piątek

Józefa Radzymińska dostarczyła mi wielkodusznie kilkunastu numerów „Wiadomości” i „Życia”, a zarazem wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy prasy krajowej. Czytam te polskie gazety jak opowieść o kimś doskonale i blisko znanym, kto jednak nagle wyjechał, na przykład do Australii i tam doświadcza dziwnych przygód... które o tyle już nie są rzeczywiste iż dotyczą kogoś innego i nowego,

1

2

będącego jedynie w stanie luźnej identyczności z dawniej znaną nam osobą. Tak silna jest obecność czasu na tych stronicach, że odzywa się w nas głód bezpośredniości, chęć życia i niedoskonałej chociażby realizacji. Lecz życie jest jak za szkłem — oddalone — wszystko jakby nie nasze już, jakby widziane z pociągu.Gdybyż dał się słyszeć w tym

królestwie przemijającej fikcji głos rzeczywisty! Nie — to albo echa sprzed lat piętnastu, albo wyuczone śpiewy. Prasa krajowa, śpiewając na obowiązującą nutę, milczy jak grób, jak otchłań, jak tajemnica, a prasa emigracyjna jest — poczciwa. Niewątpliwie duch spoczciwiał nam na emigracji. Prasa emigracyjna przypomina

3

szpital, gdzie rekonwalescentom daje się tylko lekko strawne zupki. Po cóż rozdrapywać rany? Dlaczego dokładać jeszcze suro-wości do tej, którą namaściło nas życie i, zresztą, czyż nie powinniśmy zachowywać się grzecznie skoro dostaliśmy klap-sa?... Panują więc tutaj wszystkie chrześcijańskie cnoty, dobroć, ludzkość, litość, poszanowanie człowieka, umiar, skromność, przyzwoitość, rozwaga, rozsądek i wszystko co się pisze jest przede wszystkim dobrotliwe. Tyle cnót! Nie byliśmy tak cnotliwi gdyśmy mocniej trzymali się na nogach. Nie ufam cnocie tych, którynr się nie udało, cnocie zrodzonej z biedy i cała ta moralność przypomina mi słowa Nietzschego: „Złagodzenie naszych obyczajów

3

4

jest następstwem naszego osła-bienia”.W przeciwieństwie do głosu

emigracji, głos Kraju rozlega się ostro i kategorycznie, aż trudno uwierzyć, aby to nie był głos prawdy i życia. Tu przynajmniej wiadomo o co chodzi — białe i czarne, dobre i de — tutaj moralność brzmi gromko i bije jak pałka. Ten śpiew byłby wspaniały gdyby śpiewacy nie byli nim przerażeni i gdyby nie czuło się w ich głosie drżenia, które budzi litość... W gigantycznym milczeniu kształtuje się nasza niewyznana, niema i zakneblowana rze-czywistość.Czwartek

,JCraków. Posągi i pałace, które im wydają sit bardzo wspaniałe — które, dla -nas, Włodków, są bez większej wartości”.

Galeazzo Ciano Dziennik.

5

Artykuł Lechonia w „Wiadomościach” pt. Literatura polska i literatura w.Polsce.Jak dalece to może być

szczere? Wywody te zmierzają jeszcze raz (ach, już tyle razy!) do wykazania, że równi jesteśmy najlepszym literaturom światowym — równi, ale zapozna-ni i niedocenieni! Pisze (a raczej mówi, gdyż to byl odczyt wygłoszony w Nowym Jorku dla tamtejszej Polonii) :„Nasi uczeni w piśmie przez

to, że przeważnie tylko polskim zajęci, nie mogli spełnić zadania wyznaczenia naszej literaturze właściwego miejsca wśród innych, znalezienia światowej rangi dla naszych arcydzieł... Tylko wielki poeta, mistrz swej własnej

5

6

mowy... mógłby dać swym rodakom pojęcie o poziomie naszych poetów, równych największym na świecie, przekonać ich że ta poezja jest z tego samego metalu, tej samej najwyższej próby co Dante, Rasyn i Szekspir”.I tak dalej. Z tego samego

metalu? To chyba niezbyt udało się Lechoniowi. Gdyż właśnie materia, z której zrobiono naszą literaturę jest inna. Porównywać Mickiewicza z Dantem lub z Szekspirem, to porównywać owoc z konfiturą, produkt natu-ralny z produktem przetworzonym, łąkę, pole i wioskę z katedrą lub miastem, duszę sielską z duszą miejską, osadzoną w ludziach, nie w naturze, naładowaną wiedzą o

7

świecie rodzaju ludzkiego. Byłże Mickiewicz mniejszy od Danta? Jeśli już mamy oddawać się tym pomiarom, powiedzmy, że oglądał on świat z łagodnych wzgórz polskich podczas gdy Dante wyniesiony został na szczyt potężnej góry (z ludzi złożonej), z której inne otwierają się perspektywy. Dante, nie będąc może „większy”, wyżej był umieszczony: dlatego góruje.Mniejsza z tym jednak. Idzie

mi raczej o staroświeckość metody i nie kończącą się nigdy powtarzalność tego krzepiącego stylu. Gdy Lechoń z dumą nadmienia, że Lautréamont

„powoływał się na Mickiewicza”, zmęczona myśl moja wydobywa z przeszłości ileż, tej podobnych,

7

8

dumnych rewelacji. Ileż to razy ten i ów, może Grzymała, albo i Dębicki, wykazywali urbi et orbi, że jednak sroce nie wypadliśmy spod ogona gdyż „Tomasz Mann uznał Nieboską za wielkie dzieło” lub „Quo vadis tłumaczone było na wszystkie języki”. Tym to cukrem od dawna się krzepimy. Ale chciałbym doczekać chwili, w której koń narodu zębami złapie za słodką rękę Lechoniów.Rozumiem Lechonia i jego

przedsięwzięcie. To, przede wszystkim, patriotyczny obowiązek, mając na uwadze moment dziejowy na przymusowej obczyźnie. To rola polskiego pi-sarza. A po wtóre, on zapewne w pewnej mierze wierzy w to co pisze — mówię „w pewnej mierze” gdyż są to prawdy z gatunku

9

wymagającego dużo dobrej woli. I, naturalnie, jeśli idzie o „konstruktywność” to ten występ jest całkowicie konstruktywny i na sto procent pozytywny.Dobrze. Ale mój stosunek do

tych spraw jest odmienny. Kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć w jednym z tych zebrań poświęconych wzajemnemu polskiemu krzepieniu się i dodawaniu ducha... gdzie, odśpiewawszy Rotę i odtańczywszy krakowiaka, -przystąpiono do wysłuchiwania mówcy, który wy-sławiał naród albowiem „wydaliśmy Szopena”, albowiem „mamy Curie-Skłodowską” i Wawel, oraz Słowackiego, Mickiewicza i, poza tym, byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa a konstytucja Trzeciego Maja była bardzo postępowa... Tłumaczył on sobie i

9

10

zebranym, że jesteśmy wielkim narodem, co może nie wzbudzało już entuzjazmu słuchaczy (którym znany był ten rytuał — brali w tym udział jak w nabożeństwie, od którego nie należy oczekiwać niespodzianek) niemniej jednak było przyjmowane z rodzajem zadowolenia, że stało się zadość patriotycznej powinności. Ale ja odczuwałem ten obrządek jak z piekła rodem, ta msza narodowa stawała mi się czymś szatańsko szyderczym i złośliwie groteskowym- Gdyż oni, wywyższając Mickiewicza, poniżali siebie — i takim wychwalaniem Szopena wykazywali to właśnie, że nie dorośli do Szopena — a lubując się własną kulturą, obnażali swój pry- 12 mitywizm.

Geniusze! Do cholery z tymi

11

geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: — Cóż mnie

obchodzi Mickiewicz?Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził narodu polskiego według Mickie-wicza lub Szopena, ale wedle tego co tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. Gdybyście nawet byli narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata... wówczas nawet Tetmajer stałby się wam tytułem

11

12

do chwały. Ale tak jak rzeczy się mają, Szopen z Mickiewiczem służą wam tylko do uwypuklenia waszej małostkowości — gdyż wy z naiwnością dzieci potrząsacie przed nosem znudzonej zagranicy tymi polonezami po to jedynie, aby wzmocnić nadwątlone poczucie własnej wartości i dodać sobie znaczenia. Jesteście jak biedak, który chwali się, że jego babka miała folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy usiłują imponować sobie i innym.Nie to wszakże było najgorsze

i najdotkliwsze, najbardziej upokarzające i bolesne. Najstraszniejsze było, iż poświęcano życie, współczesny rozum na rzecz nieboszczyków.

13

Gdyż tę akademię można było określić jako wzajemne otępianie się Polaków w imię Mickiewicza... i żaden z obecnych nie był tak niemądry, jak to zgromadzenie, które stanowili i które ziało kiepskim, pretensjonalnym, fałszywym frazesem. Zgroma-dzenie zresztą wiedziało o tym, iż jest niemądre — niemądre ponieważ dotyka spraw, których ani myślowo ani uczuciowo nie opanowało — i stąd ten szacunek, ta skwapliwa pokora wobec frazesu, ten podziw dla Sztuki, ten język umówiony i nauczony, ten brak rzetelności i szczerości. Tu recytowano. Lecz zgromadzenie było nacechowane skrępowaniem, sztucznością i fałszem także

13

14

dlatego, iż brała w nim udział Polska, a wobec Polski Polak nie umie się zachować, ona go peszy i manieruje — onieśmiela go w tym stopniu iż nic nie „wychodzi” mu właściwie i wprawia go w stan kurczowy— zanadto chce Jej pomóc, zanadto pragnie Ją wywyższyć. Zauważcie, iż wobec Boga (w kościele) Polacy zachowują się normalnie i poprawnie — wobec Polski tracą się, to coś do czego się jeszcze nie przyzwyczaili.Przypominam sobie herbatkę w

pewnym argentyńskim domu, gdzie mój znajomy, Polak, zaczął mówić o Polsce — i znów, naturalnie, wyjechał na stół Mickiewicz, Kościuszko wraz z królem Sobieskim i bitwą pod Wiedniem. Cudzodziem- cy grzecznie

15

przysłuchiwali się gorącym wywodom i przyjmowali do wiadomości, iż „Nietzsche i Dostojewski byli polskiego pochodzenia” i że „mamy dwie Nagrody Nobla w literaturze”. Pomyślałem, że gdyby ktoś wychwalał w ten sposób siebie lub swoją rodzinę, byłby to gruby nietakt. Pomyślałem, iż ta licytacja z innymi narodami na geniuszów i bohaterów, na zasługi i zdobycze kulturalne, jest właśnie wysoce niezręczna pod względem taktyki propagandowej — gdyż z naszym półfrancuskim Szopenem i niezupełnie rdzennym Kopernikiem nie możemy wytrzymać konkurencji włoskiej, francuskiej, niemieckiej, angielskiej, rosyjskiej więc ten punkt widzenia skazuje nas właśnie na

15

16

podrzędność. Cudzoziemcy jednak nie przestawali słuchać cierpliwie, jak słucha się tych, co to, mając pretensję do arystokracji, co chwila przypominają, iż prapradziadek był kasztelanem liwskim. A wysłuchiwali z tym większym znudzeniem, że nic ich to nie obchodziło, ponieważ sami, jako naród młody i pozbawiony na szczęście geniuszów, byli poza konkursem. Ale słuchali z pobłażaniem i nawet z sympatią, gdyż ostatecznie wczuwali się w sytuację psychologiczną del pobre polaco; ten zaś, przejęty swoją rolą, nie ustawał.Ale moja sytuacja, jako

literata polskiego, stawała się coraz bardziej^ drastyczna. Nie palę się bynajmniej do reprezento-wania czegokolwiek poza własną

17

osobą, jednakże te funkcje reprezentanta narzuca nam świat wbrew naszej woli i nie moja wina, że dla tych Argentyńczyków byłem przedstawicielem współczesnej literatury polskiej. Miałem więc do wyboru: albo ratyfikować ów styl, styl ubogiego krewnego, albo go zniszczyć — przy czym zniszczenie musiałoby się odbyć 14 kosztem wszystkich mniej lub więcej pochlebnych dla nasi korzystnych informacji, jakie zostały podane do wiadomości, i to byłoby zapewne z uszczerbkiem naszych, polskich, interesów. A przecież nie co innego, jak właśnie godność narodowa nie pozwoliła mi na żadne kalkulacje — gdyż jestem człowiekiem o zaostrzonym, niewątpliwie, poczuciu godności osobistej, taki zaś człowiek,

17

18

gdyby nawet nie był związany z narodem więzami zwyczajnego patriotyzmu, będzie zawsze pilnował godności narodu, chociażby z tego tylko względu, że nie może od narodu się oderwać i wobec świata jest Polakiem — stąd wszelkie poniżenie narodu poniża i jego osobiście wobec ludzi. Te zaś uczucia, niejako przymusowe i niezależne od nas, są stokroć silniejsze niż wszystkie nauczone i oklepane sentymenty.Kiedy opanowuje nas takie

uczucie, silniejsze od nas, działamy niejako na oślep i chwile takie są ważne dla artysty, gdyż wówczas wyrabiają się bazy wypadowe formy, określa się postawa wobec palącego zagadnienia. Cóż powiedziałem? Zdawałem sobie

19

sprawę, że tylko radykalna zmiana tonu może przynieść wyzwolenie. Postarałem się więc o to, aby w głosie moim przejawiło się lekceważenie i zacząłem mówić jak ktoś, kto nie przywiązuje większego znaczenia do dotychczasowych osiągnięć narodu, czyja przeszłość mniej warta jest od przyszłości — dla kogo najwyższym prawem jest prawo teraźniejszości, prawo maksymalnej swobody duchowej w danej chwili. Uwydatniając obce pierwiastki w krwi Szopenów, Mickiewiczów, Koperników (aby nie myślano, że mam coś do ukrywania, że cokolwiek może mi odebrać swobodę ruchów) powie-działem, że przecież nie należy brać zbyt na serio metafory jakobyśmy my, Polacy, ich

19

20

„wydali”; gdyż oni tylko urodzili się wśród nas. Cóż ma wspólnego z Szopenem pani Kowalska?Czy dlatego, że Szopen napisał ballady wzrasta choćby o szczyptę, ciężar gatunkowy pana Powalskiego? Czy bitwa pod Wiedniem może przysporzyć chociażby łut chwały panu Ziębickie- mu z Radomia? Nie, nie jesteśmy (mówiłem) bezpośrednimi spadkobiercami ani wielkości przeszłej ani małości — ani rozumu, ani głupoty — ani cnoty, ani grzechu — i każdy za siebie tylko jest odpowiedżialny, każdy jest sobą.Tu jednak doznałem wrażenia, że

nie jestem dostatecznie głęboki i że (jeżeli ma być skuteczne, co mówię) należałoby potraktować

21

rzecz na szerszą skalę. Przyznając więc, że do pewnego stopnia — w wielkich osiągnięciach narodu, w dziełach jego twórców ujawniają się cnoty specyficzne, właściwe danej gromadzie, i te napięcia, energie, uroki, które rodzą się w masie i jej wyraz stanowią — uderzyłem w samą zasadę narodowego samouwielbienia. Powiedziałem, że jeśli naród prawdziwie dojrzały powinien z umiarem sądzić własne zasługi, to naród prawdziwie żywotny musi nauczyć się je lekce-ważyć, musi on koniecznie być wyniosły w stosunku do wszystkiego co nie jest dzisiejszą aktualną jego sprawą i jego współczesnym stwarzaniem się...,destrukcja” czy „konstrukcja”?

Rzecz pewna — te słowa były burzące o tyle, że podkopywały

21

22

pracowity gmach „propagandy”, a nawet mogły zgorszyć cudzoziemców. Ale jakaż rozkosz: mówić nie dla kogoś, a dla siebie! Gdy każde słowo utwierdza cię silniej w sobie, przysparza ci siły wewnętrznej, wyzwala z tysiąca strachliwych kalkulacji, gdy mówisz nie jak niewolnik efektu a jak człowiek wolny!Et quasi cursoreś, vitae lampada

tradunt.Ale dopiero na samym końcu mojej

filipiki, znalazłem myśl, która wydała mi się — w atmosferze owej mętnej improwizacji — najcelniejsza. A mianowicie, że nic własnego nie może człowiekowi imponować; jeżeli więc imponuje nam wielkość nasza lub nasza przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły.

23

Piątek

Najbardziej charakterystyczne w „Wiadomościach” są listy czytelników.„Do Redaktora ’Wiadomości’: W

ostatnim numerze Zbyszewski, jak zawsze, nieprzemyślany, Mackiewiczowi brak perspektywy, za to Naglerowa palce lizać. — Feliks Z.”„Do redaktora ’Wiadomości’...

Szkoda, że nasi pisarzetak mało pracują nad sobą, dobry materiał, ale nie oszlifowany, jeden tylko Hemar jest prawdziwym Europejczykiem. Trzeba pracować! Józef B.”„Do Redaktora ’Wiadomości’...

W poprzednim liście pisałem, że pan Roman lepszy od Żeromskiego, teraz powiem, że w ogóle najlepszy, a niech Cię

23

24

kule biją, panie Romanie, za ten ostatni wyczyn, toż to perełka!!! Tylko tak dalej! Całusy dla dzieci! Konstanty F.”Poczciwy kącik! Kącik gdzie i

pan Wincenty może się wyjęzyczyć i pan Walery dać wyraz swemu oburzeniu i pani Franciszka popisać się swoją wiedzą. Cóż w tym złego? Nic, zapewne, nic. Wszak w ten sposób popularyzuje się literaturę i od tego rośnie oświecenie.A jednak to pokątne wyżywanie

się osób, które nie zdobyły sobie prawa do figurowania na innym miejscu, mniej poczci-wym... otóż mówię, ta poczciwość mnie mierzi. Gdyż Literatura jest damą surowych

25

obyczajów i nie należy podszczypywać jej pó kątach. Cechą literatury jest ostrość. Nawet ta literatura, która dobrodusznie uśmiecha się do czytelnika, jest wynikiem ostrego, twardego rozwoju jej twórcy. I literatura dążyć musi do zaostrzenia życia duchowego, nie zaś do takiej pokątnej tolerancji.Szczegół ten, w zasadzie bez

znaczenia, jest jednak charakterystyczny, gdyż uwydatnia inwazję miękkości w dziedzinę, która powinna być twarda. Literaturze, zmiękczanej nieustannie przez rozmaite poczciwe ciotki, fabrykujące powieści lub felietony, przez dostarczycieli pośledniej prozy i poezji,

25

26

przez mięczaków obdarzonych łatwością słowa, literaturze grozi to niebezpieczeństwo, iż stanie się jajkiem na miękko, zamiast być — co jest jej powołaniem — jajkiem na twardo.

Sobota

Z artykułu p. B.T. w „Wiadomościach”: „Ośmielę się jednak wyrazić podejrzenie, że polski optymizm — wbrew pozorom — wywodzi się po prostu z lenistwa myślenia... Zawsze, ilekroć sytuacja staje się trudna, uciekamy się do tradycji ’podnoszenia na duchu’...”A obok, na tej samej stronie, w

artykule pana W. Gr.: „Zaczęliśmy zapominać, że

27

wielkość literatury opiera się na jej samopańskości... Sztuka nikomu nie służy...”Upał. Osłabieniu memu nie chce

się czytać dalej... niemniej te zwroty budzą niepokój. Mógłbym podpisać się pod nimi, treść ich jest mi bliska. I właśnie dlatego, że bliskie pod względem treści, stają się niepokojąco wrogie. Gdyż treść pochodzi od kogoś innego, jest wynikiem innych światów, innego styli-stycznego, duchowego zaplecza. Wystarczy, abym przeczytał któreś z dalszych zdań pana W. Gr.:

,,Fircyk w zalotach to literatura prawdziwa... cacko samo-wystarczalne, jak samowystarczalnym cackiem jest zdrowy człowiek w wesołym słońcu

27

28

lub w przewiewnym cieniu...” ...a już ta kombinacja cacko—zdrowie, kojarząc się z tym co mi wiadomo o tym autorze z innych jego prac, oddala mnie od niego i sprawia, że tamta jego wypowiedź staje się niesympatyczna. Jak wiele zależy od tego, na czyich ustach jawi się opinia, która jest i naszą, którą popieramy. I myślę, że ideom w Polsce zawsze brak było ludzi... to znaczy, że ludzie nie byli w stanie zapewnić ideom nie tylko dostatecznej siły, lecz i tej magnetycznej atrakcyjności jaką dysponuje dusza dobrze „rozwiązana”. Có jest tym dziwniejsze, iż mieliśmy wyjątkową ilość szlachetnych a nawet wzniosłych pisarzy. A

29

jednak osobowość Żeromskiego, czy Prusa lub Norwida, ba, nawet Mickiewicza nie była zdolna wzbudzić (przynajmniej we mnie) tego zaufania, jakim wypełnia po brzegi Montaigne. Wygląda to tak jak gdyby pisarze nasi na drogach swego rozwoju coś w sobie zataili i, w następstwie tego zatajenia, nie byli zdolni do wszechstronnej szczerości, jak gdyby ich cnota nie wszystkim gatunkom grzechu zdolna była spojrzeć w oczy.

Lecz powyżej cytowane zdania także z innego powodu mnie rażą.

Autodydaktyczne „my” ...My, Polacy, jesteśmy tacy a tacy... Nam, Polakom, zdarza się to a to... Wadą nas, Polaków, jest

że... Ten styl jest męczący, gdyż jest nagminny, 18 któż z nas

29

30

dzisiaj nie poucza w ten sposób narodu? Oto jedna

z tych pułapek stylistycznych, jakie czyhają na piszącego i którym — sądzę po sobie — niesłychanie trudno się wymknąć.I, jak zawsze, to stylistyczne

pośliznięcie jest objawem poważniejszej choroby. Błąd tego ujęcia zamyka się w aforyzmie: medice, cura te ipsum. Rzeczywiście, to „my” jest grzecznościowe — gdyż tu autor przemawia jak wychowawca, jak ten, który konfrontuje nas z Europą i nie bez bólu stwierdza nasze niedociągnięcia. Czai się więc za taką pozornie skromną uwagą wcale spory ładunek zarozumiałości, nie mówiąc już o tym że ciężka dosyć pedagogia

31

takich sformułowań jest z tych co to przychodzą zbyt tanio, zbyt łatwo... na które każdy może sobie pozwolić, robiąc minę „Europejczyka”. Ale główny i fundamentalny korzeń tego błędu tak głęboko sięga dna naszego, że trzeba by nie lada operacji abyśmy mogli mu powiedzieć na zawsze: żegnaj.Jak to określić? To kwestia

energii i żywotności. To sprawa samego stosunku naszego do życia. Ach, Adaś w szkole wciąż zastanawiał się jakie ma wady i jak je wyplenić, pragnął on być pobożny, jak Zdziś, praktyczny, jak Józio, rozumny, jak Henryś, dowcipny, jak Wacio... za co bardzo chwalili go nauczyciele. Ale koledzy go nie lubili i chętnie go tłukli.

31

32

Poniedziałek

Po 16-godzinnej, wcale znośnej jeżdzie autobusem z Buenos Aires (gdyby nie tanga, którymi zial głośnik!) — zielone wzgórza Salsipuedes i ja wśród nich z książką Miłosza pod pachą, której tytuł Zniewolony umysł. Wobec tego, że wczoraj lało, dziś dobiegam z lekturą do końca. A więc to wam było sądzone, taki los wasz, taka droga, dawni znajomkowie, przyjaciele, towarzysze z Ziemiańskiej lub z Zodiaku — tu ja — tam wy — tak to wszystko się określiło — tak zdemaskowało. Miłosz opowiada historię bankructwa literatury w Polsce gładko i jadę jego książką poprzez ten cmentarz potoczyście i równo, jak zaprzedwczoraj autobusem po

33

wyasfaltowanej szosie.Przerażający asfalt! Nie

przeraża mnie, że tempora mutan- tur, przeraża mnie, że nos mutamur in illis. Nie przeraża mnie zmiana warunków życia, upadek państw, zagłada miast i inne gejzery niespodzianek, tryskające z łona Historii, ale to, że facet, którego znałem jako Iksa, nagle staje się Igrekiem, zmienia sobie osobowość jak marynarkę i zaczyna działać, 'mówić, myśleć, czuć wbrew sobie samemu, napełnia mnie lękiem i zażenowaniem. To okropny bezwstyd! To śmieszny zgon!

Stać się gramofonem, w który wsadzono płytę z napisem

„His master’s voice” — głos mojego pana? Cóż za groteskowy los tych pisarzy!

33

34

Pisarzy? Oszczędzilibyśmy sobie wiele rozczarowań nie nazywając „pisarzem” każdego, kto potrafi „pisać”... Znałem tych „pisarzy” — były to osoby przeważnie niegłębokiej inteligencji i dość szczupłych horyzontów które za mojej pamięci nie stały się kimś... wobec czego dziś nie mają właściwie z czego rezygnować. Te trupy odznaczały się za żyda następującą właściwością: iż łatwo przychodziło im fabrykować swoje oblicze moralne i ideologiczne, zyskując w ten sposób pochwałę krytyki i poważniejszego odłamu czytelników. Ani przez pięć

35

minut nie wierzyłem w katolicyzm Jerzego Andrzejewskiego, a po przeczytaniu kilku stronic jego powieści powitałem w kawiarni Zodiak jego cierpiętniczą i uduchowioną twarz miną tak wątpliwą, iż obrażony autor natychmiast zerwał ze mną stosunki.Ale i katolicyzm i

cierpienia i książka zostały przyjęte okrzykami „hosanna” przez naiwniaków, biorących odgrzewaną siekaninę za krwisty befsztyk z polędwicy. Rozpijaczony nacjonalizm Gałczyńskiego, zresztą naprawdę utalentowanego, tyleż był w^t co intelektualizmy Ważyków, czy też ideologia

35

36

grupy „Prosto z mostu”. W kawiarniach warszawskich, podobnie jak w kawiarniach całego świata, istniało wówczas zapotrzebowanie na „ideę i wiarę”, wobec czego pisarze z piątku na sobotę zaczynali wierzyć w to lub w tamto. Co do mnie, zawsze uważałem to za dzieciństwo ; a nawet udawałem że mnie to bawi, choć w głębi serca strach mnie zdejmował na widok tego wstępu do późniejszej Wielkiej Maskarady. Wszystko to było przede wszystkim tanie i nie mniej tania była, w większości wypadków, ckliwa ludzkość rozmaitych kobiet, poetyckość Tuwima i grupy Skamandra, wynalazki

37

awangardy, szały estetyczno-filozoficzne Peiperów, Braunów, oraz inne objawienia życia literackiego.Duch rodzi się z imitacji

ducha i pisarz musi udawać pisarza, aby w końcu stać się pisarzem. Literatura przedwojenna w Polsce była z małymi wyjątkami niezłą imitacją- literatury, ale na tym koniec. Ci ludzie wiedzieli jaki powinien być

37

—- - —

wielki pisarz — „autentyczny” — „głęboki” — „konstruktywny” — więc skwapliwie starali się spełnić te postulaty; ale psuła im zabawę świadomość, źe to nie ich własna „głębia” i „wzniosłość” prze ich do pisania, ale że — na odwrót — wytwarzają w sobie owe głębie, aby być pisarzami. Tak doko- nywał się ten subtelny szantaż wartościami i już nie wiadomo było czy ktoś nie głosi pokory po to jedynie aby się wywyższyć i wybić, lub czy ktoś nie głosi bankructwa kultury i literatury po to, aby stać się dobrym literatem. Im większy zaś był wśród tych istot, spętanych własnymi sprzecznościami, głód prawdziwej. i czystej wartości, tym bardziej rozpaczliwe stawało się poczucie nieuchronnej i z zewsząd napierającej tandety. O, te inteligencje wypracowane, poziomy wyśrubowane, subtelności wyciągane za włosy, męki duszne dla czytelników! Jeden tylko był środek, ażeby wydostać się z tego piekła: ujawnić rzeczywistość, obnażyć cały ten mechanizm i lojalnie uznać prymat ludzkiego przed boskim — lecz tego właśnie bała się i nie tylko nasza literatura, do tego za nic nie chcieli przyznać się literaci — choć to jedynie mogło ich uzbroić w nową prawdę i szczerość. Oto powód dla którego polska literatura przedwojenna coraz bardziej stawała się naśladownictwem. Ale zacny narodek, który ją brał na serio,

15

—- - —

bardzo zdziwił się widząc, jak jego „czołowi pisarze”, przyparci do muru przez moment dziejowy, poczęli zmieniać skórę, przyswoili sobie gładko nową wiarę i w ogóle zaczęli tańczyć, jak im zagrano. Pisarze! Lecz właśnie w tym sęk, że byli to pisarze którzy za nic nie chcieli przestać być pisarzami, gotowi do najbardziej heroicznych poświęceń, aby tylko utrzymać się przy swym pisarstwie.Wcale nie twierdzę, że gdybym

został poddany tym samym, co oni, ciśnieniom, nie zrobiłbym tej samej plajty i nawet uWążam to za bardzo prawdopodobne — ale przynajmniej nie wygłupiłbym się, jak oni, gdyż byłem szczerszy w stosunku dó siebie samego i mnie te absolutne wartości tak obficie nie dobywały z gardła. Wówczas, w rójnych i gwarnych ka-wiarniach ¿Warszawy, już jakbym przeczuwał zbliżający się dzień konfrontacji, ujawnienia i obnażenia, wskutek czego'wo-

lałem na wszelki wypadek unikać frazesów. A jednak nie wszystko jest bankructwem w tym bankructwie i dziś w książce Miłosza skłonny jestem szukać raczej nowych możliwości rozwoju niż znamion ostatecznej katastrofy. Interesuje mnie pytanie; jak dalece te ponure doświadczenia mogą zapewnić pisarzom Wschodu wyższość nad ich zachodnimi kolegami.Albowiem jest pewne, żę, w swoim

upadku, górują oni w jakiś specjalny sposób nad Zachodem i Miłosz niejednokrotnie podkreśla swoistą siłę i mądrość, jaką zdolna jest zapewnić szkoła fałszu, terroru i konsekwentnej deformacji. Lecz Miłosz sam jest ilustracją tego swoistego rozwoju, gdyż jego spokojne, potoczyste słowo, które z tak śmiertelnym spokojem przypatruje się temu, co opisuje, ma smak pewnej specyficznej dojrzałości, nieco odmiennej od tej, która zakwita na Zachodzie. Powiedziałbym, że w swojej książce Miłosz walczy na dwa fronty: tu idzie nie tylko o to, aby w imię kultury zachodniej potępić Wschód, lecz także o to, aby Zachodowi narzucić własne, odrębne przeżycie, stamtąd wyniesione, i swoją nową wiedzę o świecie. I ten pojedynek, już nieomal osobisty, polskiego nowoczesnego pisarza z Zachodem, gdzie gra toczy się o wykazanie własnej wartości, siły, odrębności, jest dla mnie ciekawszy niż analiza spraw komunizmu — która, choć

17

wyjątkowo przenikliwa, nie może już wnieść elementów absolutnie nowych.On sam, Miłosz, kiedyś powiedział

coś w tym rodzaju: że różnica pomiędzy intelektualistą zachodnim a wschodnim na tym polega, iż pierwszy nie dostał dobrze w d... W myśl tego aforyzmu atut nasz (włączam w to i siebie) stanowiłoby, że jesteśmy przedstawicielami kultury zbrutalizowanej, a więc bliższej życia. Ale Miłosz sam doskonale zna granice tej prawdy — i byłoby żałosne, gdyby nasz prestiż miał zasadzać się wyłącznie na tej zbitej części ciała. Gdyż zbita część ciała nie jest częścią ciała w stanie normalnym, a filozofia, literatura, sztuka muszą być jednak na użytek osób, którym nie powybijano zębów, nie podbito oczu i nie zwichnięto szczęki.I patrzcie na Miłosza, jak on — jednak — usiłuje przystosować swe zdziczenie do wymogów zachodniego wydelikacenia.

Duch i ciało. Bywa że wygody cielesne wzmagają ostrość duszy i za zacisznymi firankami, w dusznym pokoju burżuja rodzi się surowość, o jakiej się nie śniło tym, którzy z butelkami rzucali się na tanki. A zatem nasza kultura zbrutalizowana przydałaby się tylko wówczas, gdyby stała się czymś przetrawionym, nową postacią prawdziwej kultury, przemyślanym i zorganizowanym wkładem naszym w ducha uniwersalnego.Pytanie: czy Miłosz, czy

literatura polska na wolności, są w stanie spełnić choć"w części ten program?Piszę to wszystko w moim pokoiku i

muszę już kończyć, gdyż kolacja czeka na . mnie w pensjonacie Las Delicias. Zegnaj więc chwilowo, dzienniczku mój, wiemy psie mej duszy — ale nie wyj — pan twój wprawdzie wydala «ię, ale powróci.

Środa

Od pewnego czasu (i, być może, wskutek monotonii mojej tutaj egzystencji) ogarnia mnie ciekawość, której nigdy dotąd nie doświadczałem z. tak wydestylowaną intensywnością — ciekawość, co zdarzy się za chwilę. Przed nosem moim — mur ciemności, z którego wyłania się najbardziej bezpośrednie zaraz, jak groźne objawienie. Za tym rogiem... co będzie? Człowiek? Pies? Jeżeli pies, jakiego kształtu, jakiej rasy? Siedzę przy stole i za chwilę objawi się zupa, ale... jaka zupa? To tak zasadnicze doznanie nie zostało dotąd należycie opracowane przez sztukę, człowiek jako instrument przetwarzający Niewiadome w Wiadome, nie figuruje w liczbie jej naczelnych bohaterów.Skończyłem książkę Miłosza.Niezmiernie pouczająca i

pobudzająca lektura dla nas wszystkich, dla literatów polskich — także wstrząsająca. Bez przerwy prawie myślę o tym, gdy jestem sam, i coraz

19

mniej mnie interesuje Miłosz-obrońęa zachodniej cywilizacji, a coraz bardziej Miłosz-przeciwnik i rywal Zachodu. Tam, gdzie on usiłuje być odmienny od zachodnich pisarzy, jest dla mnie najważniejszy. Wyczuwam w nim to samo, co we mnie tkwi,to jest niechęć i lekceważenie w stosunku do nich, zmieszane z gorzką bezsilnością. Zestawienie Miłosza z Claudelem, na przykład, albo z Cocteau, albo nawet z Valérym, dziwrie nasuwa wnioski. Oto zdawałoby się, że pisarz polski, ten kolega Andrzejewskiego i Gałczyńskiego, bywalec Ziemiańskiej, dysponuje większym zasobem realizmu i bardziej jest „nowoczesny” i, w dodatku, bardziej swobodny duchowo, bardziej otwarty na rzeczywistość i bardziej wobec niej lojalny ; a dalej odnosi się wrażenie, że jest może bardziej jeszcze samotny; a dalej, że odrzucił resztki tych złudzeń, jakich czepiają się jeszcze zachodni wieszczowie (gdyż Valéry, choć całkowicie wyprany z iluzji, nie przestał jednak być człowiekiem związanym z pewnym środowiskiem i z pewnym ładem społecznym — a Miłosz jest zupełnie wysadzony z siodła). Więc można by sądzić, że owa zbrutalizowana kultura dostarcza — i nie byle jakich — przewag. Lecz to wszystko jak gdyby nie doprowa-dzone do końca, nie dopowiedziane, nieskonsolidowane i brak nam może tego ostatecznego uświadomienia, które by nadało pełną odrębność i

siłę naszej prawdzie. Brak nam klucza do naszej zagadki.Jak drażni niejasność naszego

stosunku do Zachodu ! Polak, konfrontujący się ze światem wschodnim, jest Polakiem określonym i z góry wiadomym. Polak, zwrócony twarzą na Zachód, ma mętne oblicze, pełne niéjasnych gniewów, niedowie-rzania, tajemniczych zadrażnień.

CzwartekPada deszcz i jest dosyć zimno.

Wobec czego przez cały dzień czytałem Braci Karamazow w znakomitym wydaniu, obejmującym także listy i komentarze Dostojewskiego.

PiątekPoczta. R. przysłał mi listy i pisma,

wśród nich ostatnia „Kultura”. Dowiaduję się z niej, że Miłosz

otrzymał Prix Europeen za powieść, której nie znam: La prise du pouvoir. W tej samej „Kulturze" — uwagi Miłosza o Ślubie i Trans- -Atlantyku.

Sobota

Większość nielicznych listów, które odbieram ex re Trans- -Atlantyku, nie jest ani wyrazem prostestu z powodu „obrazy najświętszych uczuć", ani polemiką, ani nawet komentarzem. Nie. ‘Jedynie dwa potężne

21

zagadnienia trapią tych czytelników: jak śmiem pisać słowa z dużej litery w środku zdania? Jak śmiem używać słowa g...?Co myśleć o poziomie

intelektualnym i wszelkim innym poziomie osoby, która dotąd nie wie, że słowo zmienia się zależnie od tego jak jest użyte — że nawet słowo „róża” może stać się niepachnące, gdy jawi się na ustach pretensjonalnej estetki, a nawet słowo „g...” może stać się doskonale wychowane, gdy posługuje się nim świadoma swych celów dyscyplina?Ale oni czytają dosłownie. Jeśli

ktoś używa wzniosłych słów—szlachetny ; jeśli krzepkich — silny ; jeśli ordynarnych— ordynarny. I ta tępa dosłowność panoszy się nawet na, najwyż-,, szych szczeblach społeczeństwa — więc jakże marzyć o literaturze polskiej na szerszą skalę?

Wtorek (w dwa tygodnie później, po powrocie do Buenos Aires)

Otrzymałem list od Miłosza, w którym zawiera się następująca krytyka Trans-Atlantyku.,,Przy okazji chcę podzielić się z

panem myślą o pana pisaniu. Chwilami mam wrażenie, że postępuje pan jak Don Quijote, który nadawał życie swoiste wiatrakom i baronom. Z perspektywy krajowej (czy w ogóle tęgiego bicia, jakie się dostało) ’Polacy', których

pan próbuje wyzwolić z polskości, są biednymi cieniami o niezwykle słabym stopniu istnienia... Inaczej mówiąc, postępuje pan czasami jakby tamto, to jest cała ta likwidacja,straszliwie skuteczna, tam w Polsce, nie istniała, jakby Polskę zmiótł kataklizm księżycowy, a pan przychodził że swoją odrazą do niedojrzałej, prowincjonalnej Polski sprzed 1939 roku.Być może rozprawianie się na własną rękę jest potrzebne, a nawet konieczne, tylko że dla mnie to są ludzie zbyt gruntownie już rozprawieni. I mnóstwo spraw jest gruntownie już rozprawionych. To bardzo trudne zagadnienie, które polega na tym, że marksizm likwiduje (na tej zasadzie, na jakiej np. zburzenie miasta likwiduje spory małżeńskie, troski o meble itd.)”.„Ale tu jest jakaś nihilistyczna

pułapka i przebywamy pomiędzy chęcią przemawiania do ludzi w Polsce to jest tworzenia jakiejś formacji post-marksistowskiej (która musi marksizm przetrawić i wchłonąć) a chęcią zupełnie własnej, samodzielnej myśli (która nie może liczyć się z temperaturą tam [...] panującą, rśalną jednak i zmnieniającą zarówno przeszłość jak przyszłość). Kiedy pana czytam, zawsze o tej sprawie myślę...”

Na co odpisałem:,Drogi panie Czesławie,,Jeśli dobrze zrozumiałem, pan

wysuwa przeciw Trans- -AtlantykoWi dwa

23

zastrzeżenia: że rozprawiam się z Polską sprzed r. 1939, która się ulotniła, pomijając Polskę obecną, Polskę rzeczywistą; i że myśl moja zanadto, jak kot, chodzi własnymi drogami, że ja mam swój świat, który może się wydać chimeryczny albo przestarzały”.

syAle jak słusznie pan mówi, ocenia pan tę sprawę z perspektywy krajowej. A ja nie mogę widzieć świata inaczej, jak tylko z własnej perspektywy”.,yA.żeby wprowadzić pewien ład w

moje uczucia, postanowiłem sobie (i już bardzo dawno) że będę pisał tylko o własnej rzeczywistości. Nie mogę pisać o Polsce obecnej, ponieważ jej nie znam. Ten ’pamiętnik’ jakim jest mój Trans-Atlantyk dotyczy przeżyć moich z roku 1939, w obliczu ówczesnej polskiej katastrofy”.„Czy takie rozprawianie się z Polską przeszłą może być ważne dla Polski obecnej? Wspomina pan w liście don

Kiszota — a ja 27myślę sobie, że Cervantes pisał don Kiszota, aby rozprawić się ze złymi romansami rycerskimi swojego czasu, z których nie zostało ani śladu. A don Kiszot pozostał. Z czego nauka taka, i dla skromniejszych autorów, że o rzeczach przemijających można pisać w sposób nieprzemijający”.,yPoprzez Polskę z 1939-go Trans-Atlantyk

celuje we wszystkie Polski teraźniejszości i przyszłości, gdyż mnie idzie o przezwyciężenie formy narodowej, jako takiej, o

wypracowanie dystansu do wszelkiego ’stylu polskiego’, jaki by on nie był. Dziś Polacy w Kraju też poddani są pewnemu ’stylowi polskiemu’, który tam rodzi się pod presją nowego życia zbiorowego. Za sto lat, jeśli pozostaniemy narodem, wytworzą się wśród nas inne formy i późny wnuk mój będzie się buntował przeciw nim, podobnie jak dziś ja się buntuję”.

)yAtakuję formę polską, ponieważ to jest moja forma... i ponieważ wszystkie moje utwory pragną być w pewnym sensie (w pewnym — bo to tylko jeden z sensów mojego nonsensu) rewizją stosunku współczesnego człowieka do formy — formy, która nie wynika bezpośrednio z niego, tylko tworzy się ’między’ ludźmi. Nie potrzebuję chyba panu mówić, że myśl ta wraz ze wszystkimi jej rozgałęzieniami jest dzieckiem czasów dzisiejszych, w których ludzie z całą świadomością przystąpili do formowania człowieka — a mnie się zdaje nawet, że jest kluczową dla dzisiejszej świadomości”.,¿ile, choć nic nie przeraża mnie

bardziej, niż anachronizm, wolę nie wiązać się zanadto z hasłami dnia dzisiejszego, które zmieniają się szybko. Uważam, że sztuka powinna trzymać się raczej z dala od sloganów i szukać własnych dróg, bardziej osobistych. W utworach artystycznych najbardziej mi się podoba to tajemnicze odchylenie, które sprawia, że utwór, przylegając

25

do swojej epoki, jest jednak dziełem wyodrębnionej jednostki, żyjącej własnym życiem”...

Podaję tę wymianę listów, aby wprowadzić czytelnika w rozmowy takich jak Miłosz i ja literatów, szukających

— każdy po swojemu — swojej linii pisarskiej. Muszę jednak uzupełnić to

pewnym komentarzem. List mój do Miłosza

byłby o wiele szczerszy i pełniejszy, gdybym zawarł w nim tę prawdę, że mnie bynajmniej tak bardzo na tych tezach, drogach, problemach nie zależy; że wprawdzie zajmuję się tym, ale raczej od niechcenia; a w gruncie rzeczy jestem przede wszystkim dziecinny... Czy Miłosz także jest przede wszystkim dziecinny?

Środa

Miłosz jest pierwszorzędną siłą. To pisarz o jasno określonym zadaniu, powołany do przyśpieszenia naszego tempa, abyśmy nadążyli epoce — i o wspaniałym talencie, znakomicie przystosowany do wypełnienia tych przeznaczeń swoich. Posiada on coś na wagę złota, co nazwałbym „wolą rzeczywi-stości”, a zarazem wyczucie punktów drastycznych naszego kryzysu. Należy do nielicznych, których słowa mają znaczenie (jedyne co może go zgubić, to pośpiech).Ale pisarz ten przetworzył się

obecnie w speca od Kraju, a zatem i

od komunizmu. Tak jak rozróżniłem Miłosza Wschodniego i Zachodniego, tak też może należałoby zrobić rozróżnienie między Miłoszem, pisarzem „absolutnym”, a Miłoszem, pisarzem obecnego tylko momentu dziejowego. I właśnie Miłosz Zachodni (to jest ten, który w imię Zachodu osądza Wschód) jest Miłoszem mniejszego kalibru i bardziej doraźnym. Miłoszowi Zachodniemu można postawić szereg zarzutów, które dotyczą właściwie całego tego odłamu literatury dzisiejszej, żyjącej jednym tylko problemem: komunizm.Pierwszy zarzut taki: że oni

przesadzają. Nie w tym znaczeniu że wyolbrzymiają niebezpieczeństwo, ale w tym, że nadają tamtemu światu cechy demonicznej nieomal wyjątko-wości, czegoś niebywałego a zatem i zaskakującego. A to podejście nie da się pogodzić z dojrzałością — która, znając istotę życia, nie pozwala się zaskoczyć jego zdarzeniom. Rewolucje, wojny, kataklizmy — cóż znaczy ta pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas czegoś podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpi-

talu dzieją się nie niniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną 1 miliony? Zapominacie, że miliony giną bez przerwy, bez chwili wytchnienia, od początku świata. Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku.

27

Jest to ważne — gdyż komunizm może być skutecznie osądzony tylko z punktu widzenia najsurowszej i najgłębszej egzystencji, nigdy — z punktu widzenia życia powierzchownego i złagodzonego — mieszczańskiego. Ponosi was, właściwa artystom, chęć wyjaskrawienia obrazu, nadania mu możliwie największej wyrazistości. Stąd literatura wasza jest wyolbrzy-mianiem komunizmu i budujecie w wyobraźni zjawisko tak potężne i tak wyjątkowe, iż niewiele brakuje, abyście padli przed nim na kolana.Pytam więc, czy nie byłoby

zgodniejsze z historią i z naszą wiedzą o świecie i człowieku, gdybyście potraktowali ten świat zza kurtyny nie jako świat nowy, niesłychany, demoniczny, lecz tylko jako zaburzenie i spaczenie zwyczajnego świata; i gdybyście nie zatracali właściwej proporcji pomiędzy tymi konwulsjami wzburzonej powierzchni a nieustannym, potężnym i głębokim życiem, które toczy się pod spodem?Drugi zarzut: sprowadzając

wszystko do tej jednej antynomii pomiędzy Wschodem a Zachodem musicie. — to jest nieuniknione — ulec schematom, które sami ¡stwarzacie. I tym bardziej, że niepodobna rozróżnić co jest w was dążeniem do prawdy, a co dążeniem do mobilizacji psychicznej w tej walce. Nie chcę powiedzieć przez to, że uprawiacie propagandę — chcę powiedzieć, że odzywają się w was głębokie instynkty zbiorowe, które

dziś każą ludzkości skupiać się na jednym tylko zagadnieniu, przygotowywać się do jednego tylko boju. Płyniecie z prądem wyobraźni masowej, która już stworzyła sobie swój język, swgfje pojęcia, obrazy i mity, i prąd ten unosi was dalej niżbyśc|| pragnęli. Ile jest w Miłoszu z Orwella? Ile w Orwellu z Kióestlera? Ile w nich obu z tych tysięcy i tysięcy słów, które dzień w dzień produkują — na ten sam temat — maszyny drukarskie, co bynajmniej nie jest sprawą dolara amerykańskiego|ś ale wynika z samej natury naszej, która życzy sobie świata zdefiniowanego? Bezmiar i bogactwo życia streszcza się w was do kilku zagadnień, i operujecie koncepcją świata uproszczoną, koncepcją o której doskonale wiecie, że jest tymczasowa.Otóż wartość czystej sztuki polega

na tym, że ona rozbija schematy.A trzeci zarzut jest jeszcze

bardziej dotkliwy: komu pragniecie służyć? Jednostce czy masie? Gdyż komunizm to coś, co podporządkowuje człowieka zbiorowości ludzkiej, z czego wniosek, że najesencjonalniejszym sposobem walki z komunizmem jest wzmocnienie jednostki przeciw masie. A jeśli jest aż nadto zrozumiałe, że polityka, że prasa, że literatura doraźna i obliczona na praktyczny efekt pragną wytworzyć siłę zbiorową zdolną do walki [...], to jednak zadanie sztuki poważnej jest inne — i ona albo pozostanie na wieki tym czym była od początku świata, to jest głosem jednostki, wyrazicielem

29

człowieka w liczbie pojedynczej, albo zginie. W tym sensie jedna strona Montaigne’a, jeden wiersz Ver- laine’a, jedno zdanie Prousta są bardziej „antykomunistyczne” niż oskarżający chór jaki stanowicie. Są swobodne — są wyzwalające.I wreszcie czwarty zarzut: sztuka

prawdziwie ambitna (gdyż te zarzuty nie dotyczą byle kogo ale jedynie twórców o aspiracjach na wysoką miarę, tych którzy nie rezygnują z miana artystów)'musi wyprzedzić swój czas, być sztuką jutra. Jak pogodzić to kapitalne zadanie z aktualnością, to jest z dzisiejszośdą? Artyści są dumni, że ostatnie lata niezmiernie poszerzyły ich wyobrażenie o człowieku — i do tego stopnia, że w porównaniu z tym niedawno zmarli autorzy wydają się naiwni — lecz wszystkie te prawdy i półprawdy zostały im dane po to jedynie, aby je przezwyciężyli i odkryli inne, które za nimi się kryją. Sztuka zatem musi być burzycielką dzisiejszych pojęć w imię pojęć nadchodzących. Ale te nowe, nad-chodzące smaki, jutrzejsze uczucia, czekające nas stany duchowe, koncepcje, emoq'e — jakże mogą urodzić się pod piórem, które dąży jedynie do konsolidacji dzisiejszej wizji, dzi-siejszych sprzeczności? Uwagi, jakie Miłosz zamieścił w „Kul-turze" o moim dramacie stanowią niezłą tego ilustrację. Dostrzegł on w Ślubie to co jest „na czasie” — rozpacz i jęk wskutek poniżenia godności ludzkiej i gwałtownego krachu cywilizacji — ale nie

dostrzegł jak dalece rozkosz i zabawa czają się za ową dzisiejszą fasadą, gotowe w każdej chwili wy-wyższyć człowieka ponad jego klęski.Stopniowo zaczynamy się przesycać

dzisiejszymi uczuciami. Symfonia nasza zbliża się do momentu, w którym wstaje baryton i intonuje : bracia, rzućcie swe pieśni, inne niech zabrzmią tony ! Ale śpiew przyszłości nie urodzi się pod piórem, zanadto związanym z czasem teraźniejszym.Byłoby głupie, gdybym występował z

pretensjami do ludzi, którzy, widząc pożar, uderzają w dzwony. Nie takie są moje intencje. Ale mówię: niech każdy robi to, do czego jest po-wołany i uzdolniony. Literatura ciężkiego kalibru musi strzelać na daleką metę i dbać przede wszystkim o to, aby nic nie osłabiło jej zasięgu. Jeśli chcecie aby pocisk daleko zaleciał, musicie lufę skierować do góry.

Piątek

Nowy numer „Wiadomości”, a w nim mój Bankiet. Oraz „pochlebny” artykuł o Miłoszu. Czytam: „Zniewolony umysł to wielkie odpompatycznienie literatury emigracyjnej”. Dalej: „Pewne rozdziały Miłosza, ze znanych mi rzeczy przypominają mi najbardziej sposób pisania Prousta, tylko że są od dzieł Prousta lepsze”. Dalej taki ustęp: „Reszta rozdziałów — to teorie historyczno-ekonomiczno-

31

filozoficzne wyraźnie przerastające zasób wiedzy autora. To aforyzmy doskonale wypowiedziane, którym brak podstaw wiedzy i nauki: pretensje tej książki wyrastają o wiele ponad jej wartość realną”.

Obawiam się, że pretensje tej recenzji wyrastają o wiele ponad jej wartość realną. Jeśli literatura emigracyjna

jeszcze potrzebuje „odpompatycznienia” i jeśli to ma być główna zasługa Miłosza to... no to lepiej nie

wspominać o Prouście, który bądź co bądź ma na głowie mniej elementarne

kłopoty.Ale w ogóle zestawienie Miłosza z Proustem jest zdolne wprawić czytającego w pomieszanie wszystkich zmysłów i wydrzeć mu okrzyk w rodzaju: co ma piernik do wiatraka? Co ma kur do indyka?To jednak mniej ważne. Godniejszy

uwagi jest trzeci passus przeze mnie cytowany. Któż, panie Mackiewicz, z literatów, któż z ludzi wykształconych, któż z mędrców nawet posiada w należytym komplecie te „podstawy wiedzy i nauki’:? Czy nie jest tak że biblioteki nasze przerosły naszą pojemność, że wszyscy jesteśmy mniej lub więcej ignorantami i że jedyne co nam pozostaje, to z najlepszą wolą posługiwać się tym zasobem wiedzy, jaki posiadamy. A więc człowiek wybitnej inteligencji, jak Miłosz, nie ma prawa opowiedzieć po prostu swych najbardziej osobistych przeżyć, ani szukać w nich tej prawdy, na jaką go stać, aby mu nie

powiedziano, że jest pretensjonalny, że jest zarozumiały i ignorant? W szóstej klasie byłem członkiem Klubu Dyskusyjnego i przypominam sobie, ^ że to były najbardziej mordercze zarzuty — tym bardziej c3 mordercze, iż jak piłka były odsyłane z powrotem: — To nie -71- ja, to ty jesteś zarozumiały ignorant!I skąd on wyciągnął to o teoriach

historyczno-ekonomiczno- -filozoficznych, które rzekomo stanowią większą część książki? >1 Zaprawdę, pisze się o książkach byle co.Stosunek mój do „Wiadomości"’

(także do „Kultury") i do St. Mackiewicza jest skomplikowany. „Wiadomości" uważam za znakomity i niezwykle pożyteczny tygodnik, a Mackiewicza czytam z najżywszą przyjemnością, nawet gdy mnie drażni — ale przygniatająca łatwość z jaką publicystyka literacka rozprawia się z literaturą pobudza mnie do oporu. W samej naturze prasy literackiej zawiera się coś co literaturze musi stanąć kóśdą w gardle.

Czwartek

Kiedyś tłumaczyłem komuś iż, aby należycie odczuć Kosmiczne zaiste znaczenie jakie dla człowieka ma człowiek na-leży wyobrazić sobie co następuje: jestem zupełnie sam na pustyni; nigdy nie widziałem ludzi, ani nie

33

domyślam się, że inny człowiek jest możliwy. Wtem ukazuje się w polu mego widzenia istota analogiczna, a jednak nie będąca mną — ta sama zasada wcielona w obce ciało — ktoś identyczny a jednak obcy — i ja doznaję jednocześnie cudownego uzupełnienia i bolesnego rozdwojenia. Ale nad wszystkim góruje jedno objawienie: stałem się nieograniczony, nieprzewidziany dla siebie samego, pomnożony we wszystkich możliwościach swoich tą obcą, świeżą a jednak identyczną siłą, która zbliża się do mnie jak gdybym to ja sam do siebie przybliżał się z zewnątrz.Aby zakończyć rozważania nad

Miłoszem: usiłuję zrozumieć jaka może być ta idea kluczowa, którą nasze wschodnie doświadczenia mogą przynieść Zachodowi, jaki może być wkład nowoczesnej literatury polskiej w literaturę zachodnią.Zapewne ujmę tę rzecz nieco

subiektywnie. Nie jestem specjalistą od myślenia i nie ukrywam, że myśl jest dla mnie tylko pomocniczym rusztowaniem. Chcę powiedzieć jedynie, jakie struny potrąca we mnie tamta nasza, wschodnia, rzeczy-wistość.Wierzącemu komuniście rewolucja

wydaje się triumfem rozumu, cnoty i prawdy, więc dla niego nie ma w niej nic co by odbiegało od normalnej linii postępu ludzkiego. Natomiast „poganinowi” jak mówi Miłosz, rewolucja przynosi inną świadomość, którą zawarł on w następującym zdaniu: że człowiek może zrobić

wszystko z człowiekiem.W tym mieści się to coś, co nas,

literatów wschodnich, zaczyna z grubsza dzielić od Zachodu. (Zauważcie jak jestem ostrożny. Mówię: „z grubsza”, „zaczyna”). Zachód żyje pomimo wszystko, wizją człowieka odosobnionego i absolutnych wartości. Nam zasię w sposób bardziej namacalny poczyna objawiać się formuła: człowiek plus człowiek, człowiek pomnożony przez człowieka — i nie należy bynajmniej łączyć jej z jakimkolwiek kolektywizmem. Buber, żydowski filozof, wcale nieźle określił to mówiąc, że dotychczasowa indywidualistyczna filozofia już się wykończyła i że najwięk-

35

szym rozczarowaniem, jakie oczekuje ludzkość w najbliższej przyszłości, będzie bankructwo filozofii kolektywnej, która ujmując jednostkę jako funkcję masy, poddaje ją w rzeczywistości abstrakcjom takim jak klasa społeczna, państwo, naród, rasa; a dopiero na trupach tych światopoglądów urodzi się trzecie widzenie człowieka: człowiek w związku z drugim, konkretnym człowiekiem, ja w związku z tobą i z nim...Człowiek poprzez człowieka.

Człowiek względem człowieka. Człowiek stwarzany człowiekiem. Człowiek spotęgowany człowiekiem. Czy to moje złudzenie, że widzę w tym utajoną nową rzeczywistość? A przecież, rozważając te nieporozumienia, które wyrastają obecnie pomiędzy nami a Zachodem, zawsze natykam się na tego „drugiego człowieka” podniesionego do kategorii potęgi stwarzającej. Można to zawrzeć w dwudziestu rozmaitych definicjach, wypowiedzieć na sto pięćdziesiąt sposobów, lecz pozostanie faktem że nam, synom Wschodu, zaczyna topnieć w rękach problem indywidualnego sumienia, którym tuczy się jeszcze połowa literatury francuskiej, a Lady Macbeth i Dostojewski stają się niewiarygodni... że co najmniej połowa tekstów rozmaitych Mauriaków wydaje się nam na księżycu napisana, a w głosach Camusa, Sartre’a, Gide’a, Valery’ego, Eliota, Huxleya wyczuwamy

36

niestrawne luksusy, pozostałości z czasów, które dla nas się skończyły. A te różnice stają się w praktyce tak wyraźne, że ja, na przykład (i mówię to bez najmniejszej przesady) nie jestem w ogóle w stanie rozmawiać o sztuce z artystami — gdyż Zachód, wiemy dotąd swym absolutnym wartościom, jeszćze wierzy w sztukę i w rozkosze, jakich ona nam przysparza, dla mnie zaś rozkosz ta jest narzucona, ona rodzi się między nami — i tam gdzie oni widzą człowieka klęczącego przed muzyką Bacha, ja widzę ludzi, którzy wzajemnie zmuszają się do uklęknięcia i do zachwytu, rozkoszy, podziwu. Więc takie widzenie sztuki musi odbić się na całym moim z nią obcowaniu i ja inaczej słucham koncertu, inaczej podziwiam wielkich mistrzów, inaczej oceniam poezję.

I tak jest ze wszystkim. Jeżeli to nasze odczuwanie nie wydostało się jeszcze z nas z dostateczną siłą, to

ponieważ je-

steśmy niewolnikami odziedziczonego języka; lecz coraz silniej przez szczeliny formy przenika ono na powierzchnię. Co narodzi się, co mogłoby narodzić się w Polsce i w duszach ludzi zrujnowanych i zbrutalizowanych, gdy pewnego dnia zniknie i ten nowy porządek, który zdławił stary, i nastąpi Nic? Oto obraz: dostojna budowla tysiącletniej cywilizacji runęła, cicho i pusto, a na gruzach —

rój szarych i drobnych istot ludzkich, które nie mogą jeszcze otrząsnąć się ze zdumienia. Albowiem runął ich kościół, te ołtarze, te malowidła, witraże, posągi, przed którymi oni klękali, to sklepienie, które ich chroniło, już zamienione w gruz i pył, a oni — w całej nagości swojej, obnażeni. Gdzie się schronić? Co wielbić? Do kogo się modlić? Kogo się lękać? W czym umieścić źródło natchnienia i siły? Czyż byłoby dziwne gdyby oni w sobie ujrzeli jedyną siłę stwarzającą i jedyne dostępne im Bóstwo? To jest droga, która prowadzi od uwielbienia wytworów ludzkich do odkrycia człowieka, jako decydującej i nagiej potęgi.Mieszkańcy wspaniałego gmachu

cywilizacji zachodniej powinni przygotować się na inwazję ludzi bezdomnych, z ich nowym wyczuciem człowieka... która nie nastąpi. W tej chwili zmieniłem zdanie. Gdyż Bułgar nie ufa Bułgarowi, Bułgar gardzi Bułgarem, Bułgar Bułgara ma za... (tu trzeba by użyć słynnego wykropkowanego słowa). My zatem nikomu nie narzucimy naszego uczucia, ponieważ uczuć naszych nie bierzemy na serio. I byłoby zbyt dziwne, gdyby takie widzenie człowieka urodziło się wśród ludzi, którzy siebie lekceważą.

Wtorek

Inna recenzja, tym razem w „Orle Białym”, o Trans- - Atlantyku i Ślubie. Jan Ostrowski. Jeżeli ja nic nie mogę

36

zrozumieć z tych zdań z powykręcanymi członkami, rozczochranych, nie domytych i ziejących dzikim bełkotem, cóż zrozumieją inni?,Jak zwykle, awangardowe czujki

literatury trafiają w wypiętą ’pupę’ na rzeczy najdrastyczniejsze”.„Sądząc z jego oświadczeń

problematyka Gombrowicza polega na... objawieniu cząstkowej doskonałości„Gombrowicz z importera nowinek

literackich podczas wojny przeistoczył się w eksportera polskich wyrobów piśmiennictwa”.

Albo taki byk gramatyczny:

„Gotową książkę, jako dzieło sztuki, teorie autora nie roz-grzeszają”.

Trzy szpalty tego niechlujstwa. Ostrowski jest, o ile mi wiadomo, kierownikiem działu literackiego w „Orle”. W istocie, ten artykuł mógł zostać zakwalifikowany do druku tylko przez osobę, która go napisała.Dlaczego zniewolony umysł pana

redaktora daje kuksy mojej książce i podszczypuje ją jak może? Szukałem tego sekretu i znalazłem go w następującym zdaniu: ,,’Splugawił’ siebie i emigrację... Na razie dostaje polemiczne cięgi, dawki znieczulającego milczenia”. Pan Ostrowski uznał, że polemiczne cięgi są skuteczniejsze, choć osoby, które nie umieją mówić,

powinny by raczej wybierać znieczulające milczenie. Milczenie na mój temat, panie Ostrowski, jest bardziej mordercze w ustach, które stać tylko na głupstwo.Co począć z uroczym zjawiskiem

„felietonisty” w typie p. Ostrowskiego? Rozkoszny kibic, który w kilku słowach rozbija światopoglądy, udziela pouczeń, odkrywa prawdy, kształtuje, konsoliduje, formuje, demaskuje, konstruuje, lansuje, orientuje... Opieprzy swój felieton nawet Bogiem, ale, Bogiem a prawdą, nie idzie mu wcale o Boga, a jedynie o to, żeby komuś wsadzić szpilę w .... Cóż go upoważnia do takiego nadużywania imienia boskiego oraz nadużywania tylu poważnych nazwisk, którymi naszpikował swój felieton, i nadużywania dobrej wiary czytelnika? Co? Oczywiście — zdrowe ideały. Ale ja, który jestem niecny burzyciel i cynik, wiem, że nie ma nic łatwiejszego niż mieć zdrowe ideały. To potrafi

byle kto. Zdrowe ideały ma każdy — oczywiście, we własnym przekonaniu. Te zdrowe ideały, to klęska, choroba, przekleństwo naszego nierzetelnego stulecia. Ostrowski to mikrob tej właśnie choroby, której diagnozę daje nam Miłosz — tak to małe przyczyny wywołują potworne skutki. Nie sztuka mieć ideały, sztuka — w imię bardzo wielkich ideałów nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw.

Środa

Spotkawszy się z młodym malarzem Eichlerem u Grodzickich, oświadczyłem: nie wierzę w malarstwo! (Muzykom mówię: nie wierzę w muzykę!) Potem dowiedziałem się od Zygmunta Grocholskiego, że Eichler go pytał, czy ja dla hecy uprawiam takie paradoksy. Oni nie domyślają się, ile w tej hecy jest prawdy... prawdy chyba prawdziwszej od prawd, którymi się karmi ich niewolnicze „przywiązanie" do sztuki.Wczoraj wybrałem się do Museo

Nacional de Bellas Artes z N.N.,

III

ulegając jego namowom. Nadmiar obrazów zmęczył mnie zanim jeszcze przystąpiłem do ich oglądania; chodziliśmy od sali do sali; przystawaliśmy przed którymś z obrazów; po czym podchodziliśmy do innego obrazu. Mój towarzysz tchnął, rzecz jasna, „prostotą” i „naturalnością” (tą wtórną naturalnością będącą przezwyciężeniem sztuczności) i, zgodnie z obowiązującym savoir-vivre’m, wystrzegał się wszystkiego co by mogło być pomówione o przesadę... ja ziałem apatią, która mieniła się barwami obrzydzenia, niechęci, buntu, złości, absurdu.Oprócz nas jeszcze z dziesięć

osób... które podchodziły, przyglądały się, odchodziły... mechaniczność ich ruchów, ich ściszenie, nadawały im pozór marionetek, a oblicza ich były żadne w porównaniu z obliczami, które spoglądały z płócien.

Nie po raz pierwszy daje mi się we znaki twarz sztuki, gasząca twarze ludzi żywych. Któż chodzi do muzeum? Malarz jakiś — częściej student szkoły sztuk pięknych, lub uczeń szkół średnich — kobieta nie wiedząca co robić z czasem, kilku miłośników — osoby, które przybyły z daleka i zwiedzają miasto — ale, poza tym, nikt prawie, choć wszyscy gotowi przysięgać na kolanach, że Tycjan lub Rembrandt to cuda od jakich zbiegają ich dreszcze.Nie dziwi mnie ta nieobecność.

Wielkię, puste sale obwieszone płótnami są odpychająco wstrętne i zdolne strącić na dno rozpaczy. Obrazy nie nadają się do tego, żeby je umieszczać jeden obok drugiego na gołej ścianie, obraz jest po to, -a|)y ozdabiał wnętrze i był radością tych, którzy mogą z nim obcować. Tutaj wytwarza się tłok, ilość przytłacza jakość, arcydzieła liczone na tuziny przestają być arcydziełami. Któż może przyjrzeć się Murillowi gdy obok Tiepolo domaga się spojrzenia, a dalej trzydzieści innych malowideł krzyczy : patrz, patrz ! Istnieje nieznośny, obniżający kontrast pomiędzy zamierzeniem każdego z tych dzieł sztuki, które chcą być jedyne i wyłączne, a ich wywieszeniem w tym budynku. Ale sztuka — nie tylko

malarska — obfituje w takie marginesowe zgrzyty, absurdy, brzydoty, głupoty, które wyrzucamy poza nawias naszego odczuwania. Nie razi nas stary tenor w roli Zygfryda, freski, których nie można dojrzeć, Venus z oderwanym nosem, starość kobiety deklamującej młode wiersze.Ja jednak coraz mniej jestem

skłonny do dzielenia mojej wrażliwości na przegródki i nie chcę zamykać oczu na absurdy, które towarzyszą sztuce, nie będąc nią. Wymagam od sztuki nie tylko aby była dobra jako sztuka, ale też aby była dobrze osadzona w życiu. Nie chcę tolerować zbyt śmiesznych jej świątyń, ani modłów... zbyt ośmieszających. Jeżeli to są arcy-dzieła, które takim mają wypełniać nas zachwytem — dlaczegóż uczucie nasze jest trwożne, niepewne i błądzi po omacku? Zanim padniemy na kolana przed arcydziełem, zastanawiamy się czy to aby arcydzieło, pytamy nieśmiało, czy powinno nas oszałamiać, informujemy się skrzętnie czy wolno nam doświad- czać owych niebiańskich rozkoszy — po czym dopiero odda-jemy się zachwytowi. Jak pogodzić tę piorunującą rzekomo moc sztuki, tak nieodpartą, spontaniczną, oczywistą, z chwiej- nością naszej reakcji? I na każdym kroku zabawne gaffy,

okropne wpadunki, fatalne pomyłki demaskują całą fałszywość naszego języka. Fakty policzkują co chwila nasze kłamstwo. Dlaczego ten oryginał wart jest 10 milionów, a tą jego kopia (choć tak doskonała, że dostarcza tych samych absolutnie wrażeń artystycznych) warta jedynie 10' tysięcy? Dlaczego przed oryginałem zbiera się nabożny tłum, a kopii nikt nie podziwia? Tamten obraz dostarczał niebiańskich wzruszeń póki był uważany za „dzieło Leonarda”, ale dziś nikt nań nie spojrzy ponieważ analiza farb wykazała, że to dzieło ucznia. Te plecy Gauguina są majstersztykiem, ale żeby ocenić ów majstersztyk trzeba znać technikę, mieć w głowie całą historię malarstwa oraz smak wyspecjalizowany — jakim prawem tedy podziwiają go ci, którym brak przygotowania? Otóż (tak mówiłem do mego towarzysza po opuszczeniu muzeum) gdybyśmy, zamiast analizować farby, poddali ściślejszemu, doświadczalnemu badaniu reakcje widza, wywabilibyśmy na powierzchnię bezmiar fałszerstw od którego wszystkie Partenony zawaliłyby się z trzaskiem i spłonęłaby ze wstydu Sykstyna.Lecz on spojrzał na mnie spod

oka — zrozumiałem, że przeżywa kryzys zaufania. Wywody moje brzmiały mu prostacko nie dlatego że, w jego pojęciu, nie miałem racji, lecz przede wszystkim dlatego, że to nie był język osoby z „towarzystwa” artystycznego i ani Malraux, ani Cocteau, ani żaden inny z ludzi których on poważał, nie wypowiedzieliby się w ten sposób. Była to sfera pojęć, z której oni już dawno • wyrośli, tak, była to „niższa sfera”, coś naprawdę poniżej poziomu, nie, w tym tonie nie można mówić o sztuce! I wie-działem, co przyszło mu do głowy : że jestem Polakiem, czyli istotą bardziej prymitywną. Lecz jednocześnie byłem autorem książek, które on uważał za „europejskie”... więc chyba nie był to w moich ustach prymitywizm słowiański ale raczej zgrywa, robienie z siebie wariata? Rzekł: — Pan to mówi żeby się drażnić.Drażnić ! Jeżeli drażni się ze mną wasza tępota, pozwólcie że i ja podrażnię się z wami! Dlaczego nie chce się wam przyjąć do wiadomości, iż wyrafinowania nie tylko nie wykluczają prostoty, lecz właśnie powinny i muszą iść z nią w parzę? Że ten, kto komplikując siebie, nie potrafi jednocześnie siebie upraszczać, traci zdolność przeciwstawienia

się wewnętrznego silom, które w sobie obudził i które go zniszczą? Jeżeliby nawet w moich słowach nie było nic więcej, jak tylko chęć ulegania sztuce, zachowania wobec niej suwerenności, to już należałoby temu przyklasnąć: gdyż to jest zdrowa polityka artysty. Ale — poza tym — inne, głębsze racje czaiły się we mnie, o których on nie wiedział. Mogłem był powiedzieć mu:— Myślisz, że jestem naiwny, a

jednak to ty jesteś naiwny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się w tobie, gdy patrzysz na obrazy. Sądzisz, że dobrowolnie zbliżasz się do sztuki, zwabiony jej pięknem, że to obcowanie odbywa się w atmosferze wolności i że spontanicznie rodzi się W tobie rozkosz, wyczarowana boską różdżką Piękności. Naprawdę zaś jest tak, że jakaś ręka schwyciła cię za kark, przyprowadziła przed obraz, rzuciła cię na kolana — i że wola potężniejsza od twojej kazała ci wysilać się, abyś doświadczył uczuć należytych. Jaka to dłoń i jaka wola? Ta dłoń nie jest dłonią pojedynczego człowieka, ta wola jest wolą zbiorową, zrodzoną w wy-miarze międzyludzkim, zgoła ci obcym. Tak więc, ty wcale nie podziwiasz — ty jedynie starasz się podziwiać.Mogłem to powiedzieć i wiele

więcej... ale wstrzymałem się... To wszystko musi pozostać we mnie zduszone — jakże nadać właściwy ciężar tej myśli, rozbudować ją i zorganizować w obszerniejszej pracy, gdy czas mój jest czasem drobnego urzędnika, przez nikogo nie szanowany? Wypowiadać się półsłówkami? Aluzjami do prawdy, której nie można z siebie wydobyć w całej pełni? Musiałem pozostać nie wyznany . i fragmentaryczny, bezsilny wobec absurdu, który mnie wykrzywiał... nie tylko mnie...On mówi: ja podziwiam. Ja mówię: ty usiłujesz podziwiać. Drobna różnica,

a jednak na tym drobnym przeinaczeniu wybudowano górę

pobożnego kłamstwa. I w tej to skłamanej szkole wyrabia się styl; i nie jedynie — artystyczny, lecz stylmyślenia i czucia elity, która uczęszcza tutaj, aby wydoskonalić swoje odczuwanie i zdobyć pewność formy.

Piątek

Przypominam sobie odczyt, który wygłosiłem kilka lat temu we Fray Mocho (drukowany potem w „Kulturze”: Przeciw poetom). Wówczas gdy starałem się wykazać tym Argentyńczykom, przecież tak oddalonym od Europy, konieczność odnowienia naszego podejścia do poezji wierszowanej, powiedziano

mi: — Jak to? Pan domaga się, aby sztuka była „dla wszystkich”, pan, który jest typowym pisarzem elitarnym?Ależ ja bynajmniej nie domagam

się sztuki popularnej, ani nie jestem (też to powiedziano) wrogiem sztuki, ani nie podaję w wątpliwość jej wagi i znaczenia. Ja tylko twierdzę, że ona oddziaływuje inaczej, niż sądzimy. I gniewa mnie, że nieznajomość tego mechanizmu czyni nas nieautentycznymi tam właśnie, gdzie rzetelność ma największą cenę. A już najbar-dziej gniewa mnie w Polakach.Gdyż nasz słowiański stosunek

do spraw artyzmu jest bardziej luźny, mniej zaangażowaliśmy się w sztukę niż zachodnio-europejskie narody i stać nas na większą swobodę ruchów.To właśnie tłumaczyłem nieraz Zygmuntowi Grocholskiemu, który ciężko przeżywa swoją polskość tak w nim żywiołową, a przywaloną Paryżem; i jego szamotanie jest równie ciężkie jak dramat tylu artystów polskich, których jedynym hasłem stało się „dogonić Europę”, a którym w tym pościgu przeszka-dza, że są odmiennym i specyficznym typem Europejczyka, urodzeni w miejscu gdzie Europa nie jest już w pełni Europą.Coś w tym rodzaju powiedziałem

też Eichlerowi gdy rozmawialiśmy u Grodzickich:— Dziwi mnie, że malarze polscy

nie próbują wyzyskać atutu, jakim na terenie sztuki jest polskość. Wiecznież macie naśladować Zachód? Korzyć się przed malarstwem, jak Francuzi ? Malować z powagą? Malować na klęczkach, z najgłębszym uszanowaniem, malować nieśmiało? Uznaję ten rodzaj malarstwa, ale przecież on nie leży w naszej naturze, wszak tradycje nasze są inne, Polacy nigdy zbytnio nie przejmowali się sztuką, my skłonni byliśmy sądzić, że nie nos dla tabakiery, a tabakiera dla nosa i bardziej odpowiadała nam myśl, że „człowiek jest powyżej tego co wytwarza”. Przestańcie bać się własnych obrazów, przestańcie wielbić sztukę, potraktujcie ją po polsku, z góry, poddajcie ją sobie, a wówczas wyzwoli się w was oryginalność, otworzą się przed wami nowe drogi i pozyskacie to co jest najcenniejsze, najpłodniejsze: własną rzeczywistość.Nie przekonałem Eichlera, który

wiele włożył wysiłku w wyrobienie sobie solidnej europejskości — i spoglądał on na mnie wzrokiem, do którego już się przyzwyczaiłem, który wyraża: jak łatwo jest gadać! Malarze, plastycy, przytłoczeni ogromem trucu.ości technicznych, skupieni na swej walce0 doskonałość rysunku, koloru,

nie pragną na ogół wydobyć się ze swego warsztatu, nie doceniają tego, iż nowe ujęcie pozwala rozciąć niejeden węzeł, nie dający się rozwiązać. Gdy więc ja żądam od nich, aby byli ludźmi którzy malują — oni chcą być tylko malarzami. A jednak ufam, iż jest w nas dzisiaj miejsce na myśl bardziej własną o sztuce, i twórczą. Kolejno bowiem doświadczyliśmy na sobie dwóch koncepcji, z których jedna, arystokratyczna, zmusza odbiorcę do zachwycania się czymś, czego nie może odczuć ani pojąć, druga zaś, proletariacka, zmusza twórcę do fabrykowania czegoś, czym gardzi, co jest poniżej niego i dobre tylko dla prostaczków1 maluczkich. Zmaganie się tych wrogich szkół odbywa się na naszym ciele i z taką siłą one siebie niszczą, że wytworzyła się w nas próżnia — czy wydobędziemy się kiedyś, z tej łaźni oczyszczeni i zdolni do własnego i odrębnego aktu twórczego?

Nie traćcie drogiego czasu na pościg za Europą — nigdy jej nie dogonicie.

Nie próbujcie stać się polskimi Mattisse’ami — z braków waszych nie urodzi się Braque. Uderzcie raczej w

sztukę europejską, bądźcie tymi, którzy demaskują; zamiast podciągać

się do cudzej dojrzałości, spróbujcie raczej ujawnić

niedojrzałość Europy. Postarajcie się zorganizować

wasze prawdziwe odczuwanie, aby uzyskało byt obiektywny w świe-cie, znajdźcie teorię zgodną z waszą praktyką, stwórzcie kry-tykę sztuki z waszego punktu widzenia, stwórzcie obraz świa-ta, człowieka, kultury, który by był zgodny z wami — gdy ten obraz namalujecie nietrudno wam przyjdzie malować inne.

Sobota

G. R. odczytał mi list otrzymany od Polki, o którym twierdzi, że jest właściwie do mnie skierowany. Przepisałem po-niższe ustępy:,Rzeczywiście, nie chcę

wiedzieć, nic, nic, nic, chcę tylko wierzyć. Wierzę w nieomylność mojej wiary i w prawdziwość mych zasad. Ktoś zdrowy nie chce narażać się na bakcyle, a ja nie chcę wdychać miazmatu myślowego, mogącego nadwątlić wiarę moją, która mnie jest koniecznie potrzebna do żyda, a nawet jest samym życiem moim...”„Wierzyć można tylko jeśli się

chce wierzyć i jeśli się w sobie pielęgnuje wiarę, a kto wystawia umyślnie wiarę swoją na próbę, żeby sprawdzić czy ona aby tę

próbę wytrzyma, ten już nie wierzy w wiarę. Tak jest, że nie tylko trzeba wierzyć. Trzeba wierzyć, że trzeba wierzyć. Trzeba mieć wiarę w wiarę! Wiarę w sobie trzeba pokochać”.„Wiara bez wiary w wiarę nie

jest mocna, ani też nikomu nie może przynieść satysfakcji”.Odczytałem to we Fray Mocho.

Pytano z ciekawością, czy katolicyzm w Polsce jest obecnie równie gorący jak przedtem i czy Polonia siempre fidelis? Powiedziałem, że Polska dzisiejsza jest jak kawałek suchego chleba, który z trzaskiem łamie się na dwie części: wierzącą i niewierzącą. Powródwszy do domu, pomyślałem, że ustępy powyższe nadają się do rozpatrzenia.Ta „wiara w wiarę”, ten tak silny akcent położony na akcie woli, stwarzającym wiarę, to wycofywanie się z wiary w sferę, gdzie ona się tworzy — oto coś co rzeczywiście mnie zahacza.Poza tym: jakie mam zająć stanowisko wobec katolicyzmu? Nie mam na myśli mojej pracy ściśle artystycznej, gdyż tam nie wybiera się stanowisk ani postaw, sztuka stwarza się sama — ale myślę o mojej literaturze w jej kształcie społecznym, o tych tam artykułach, felietonach... Jestem

zupełnie sam w obliczu tego problemu, ponieważ myśl nasza, sparaliżowana w roku 1939, nie ruszyła odtąd ani na krok naprzód w dziedzinie tych spraw fundamentalnych. Niczego nie możemy przemyśleć ponieważ nie mamy swobodnej głowy. Myśl nasza tak bardzo jest przykuta do naszej sytuacji i tak zafascynowana komunizmem, iż możemy myśleć jedynie przeciw niemu lub z nim—i avant la lettre jesteśmy przytwierdzeni do jego rydwi - nu, pokonał nas, wiążąc nas z sobą, choć cieszymy się pozorami wolności. Więc i o katolicyzmie wolno dziś myśleć jedyni« jako o sile zdolnej do oporu, a Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa. To jest święta tajemnica, która chyli głowy wytrawnych masonów,- z laickich felietonów wygnała dowcip antyklerykalny, poecie Lechoniowi dyktuje wzruszające strofy do Matki Boskiej, socjalistyczno-ateistycz- nym profesorom przywraca wzruszającą niewinność z czasów pierwszej komunii i w ogóle działa cuda, o jakich dotąd nie śniło się filozofom. Ale... jestże to triumf Boga czy Marksa? Gdybym był Marksem, byłbym dumny — ale gdybym był Bogiem, czułbym się, jako absolut, trochę nieswojo. Faryzeusze ! Jeśli katolicyzm stał się wam potrzebny, to zdobądźcie się na nieco więcej powagi i

próbujcie szczerze zbliżyć się do niego. Niech ten wspólny front nie będzie tylko polityką. Jestem po prostu za tym aby, cokolwiek się dzieje w naszym życiu duchowym, działo się w sposób możliwie najgłębszy i najrzetelniejszy. Nadeszła chwila w której ateiści powinni szukać nowego porozumienia z Kościołem.Lecz zagadnienie, postawione w

sposób zasadniczy, staje się natychmiast tak odstręczająco trudne, iż, doprawdy, opadają ręce. Jak mamy porozumieć się z kimś, kto wierzy, chce wierzyć i nie dopuszcza do siebie innej myśli jak tylko tę, której dogmat nie wsadzi na indeks? Czyż istnieje jakikolwiek wspólny język pomiędzy mną, który wywodzę się z Montaigne’a i Rabelego, a tą zapamiętałą w wierze korespondentką? Cokolwiek bym powiedział, ona przymierzy to do swej doktryny.W niej wszystko jest już rozstrzygnięte, gdyż ona zna ostateczną prawdę o wszechświecie — co sprawia, iż jej człowieczeństwo ma zupełnie odmienny charakter, i z mego punktu widzenia, niezmiernie dziwaczny. Aby z nią dojść do ładu musiałbym skruszyć te jej ostateczne prawdy — ale im bar-dziej stanę się dla niej przekonywujący, tym bardziej będę szatański i tym szczelniej ona zatka uszy. Nie wolno jej dopuszczać zwątpienia, racje

moje staną się właśnie pożywką jej credo quia absurdum.Tutaj zaś nasuwa się groźna

analogia. Gdy rozmawiasz z komunistą — czy nie masz wrażenia, że mówisz z „wierzą-cym”? Dla komunisty także wszystko jest załatwione, przynajmniej w obecnej fazie dialektycznego procesu, on jest w posiadaniu prawdy, on wie. I, co więcej, wierzy, i, co .więcej jeszcze, chce wierzyć. Choćbyś go przekonał, on nie da się przekonać, gdyż oddał się Partii: Partia wie lepiej, Partia wie za niego. Czyż nie wydało ci się, gdy twe słowa odbijały się od tego hermetyzmu, jak groch o ścianę, że właściwa linia podziału biegnie między wierzącymi a niewierzącymi i że ów kontynent wiary obejmuje tak skłócone kościoły jak katolicyzm, komunizm, nazizm, faszyzm... W tej więc chwili poczułeś się jak zagrożony kolosalną Świętą Inkwizycją.

Sobota

Inżynier Ł. zaprosił mnie na zebranie pewnego katolickiego stowarzyszenia. Ze dwadzieścia osób i zakonnik. Odmówiono krótką modlitwę, po czym Ł. czytał teksty Simone Weil we własnym i bardzo dobrym — o ile

mogłem sądzić — tłumaczeniu. Potem dyskusja.Jak zawsze na takich

zebraniach, uderzyły mnie przede wszystkim rozpaczliwe braki techniczne tego przedsięwzięcia. Simone Weil jest trudna, skondensowana, naładowana prze-życiem wewnętrznym, do wielu jej myśli trzeba powracać po kilka razy — któż z tych ludzi mógł uchwycić je w locie, przyswoić sobie, zapamiętać? Ale, gdyby nawet je uchwycono...Dyskusja była z tych, które

nikogo nie są zdolne zaniepokoić, ponieważ stały się chlebem codziennym. Mimo to zdawało mi się, że sytuacja przemawia do mnie jak Szekspir:

Ale jest we mnie coś niebezpiecznego,Czego, ci radzę, strzeż się...

To nieprawda, że wszyscy są równi i że każdy może omawiać każdego. Simone Weil dostała się w tryby tych mniej wyrobionych umysłów, tych dusz chyba mniej dojrzałych i tym to nieporadnym trybem poczęto wałkować zjawisko o wiele wyższe i przewyższające. Przemawiali skromnie i bez pretensji, ale nikt nie zdobył się na stwierdzenie, że nie zrozumiał i że w ogóle nie ma prawa o tym mówić.

Najdziwniejsze było iż oni, będąc osobiście o tyle poniżej Weil, traktowali ją z góry, z wyżyn tej zbiorowej mądrości, która ich wywyższała. Czuli się w posiadaniu Prawdy. Gdyby na tej sesji pojawił się Sokrates, odnieśliby się do niego jak do żaka, gdyż on nie był wtajemniczony... Oni wiedzą lepiej.Ten właśnie mechanizm, który

człowiekowi niższemu pozwala uniknąć osobistej konfrontacji z wyższym, wydał mi się niemoralny.

Niedziela

A jednak nie życzę sobie, nie pragnę wojny z katolicyzmem; szczerze szukam porozumienia. I to, rzecz jasna, niezależnie od politycznej koniunktury. Wiele wody upłynęło od czasów gdy Boy atakował „czarną okupację”. Nie byłem nigdy zwolennikiem zbyt płaskiego laicyzmu, a wojna i powojnie niewiele mnie zmieniły w tym względzie, raczej utwierdziły w pożądaniu świata bardziej elastycznego, o głębszej perspektywie.Jeżeli mogę współżyć z katolicyzmem

to dlatego, że coraz mniej mnie obchodzą idee, a cały nacisk kładę

na stosunek czło-

wieka do idei. Idea jest i będzie zawsze parawanem, za którym dzieją się sprawy inne i ważniejsze. Idea jest pre-tekstem. Idea jest narzędziem pomocniczym. Myślenie, które w oderwaniu od rzeczywistości ludzkiej, jest czymś majestatycznym i wspaniałym, rozprowadzone w masie istot namiętnych i niedostatecznych staje się niczym więcej, jak tylko wrzaskiem. Znudziły mi się głupie dyskusje. Kontredans argumentacji. Wyniosłe mądrzenie się inteligentów.Puste formuły filozofii. Rozmowy nasze byłyby wspaniałe, ach, tak, pełne logiki, dyscypliny, erudycji, metody, precyzji, zasadnicze, doniosłe, odkrywcze, gdyby nie odbywały się o dwadzieścia pięter powyżej nas. Byłem niedawno u pewnego intelektualisty na śniadaniu. Nikt by się nie domyślił, słysząc te definicje poparte tylu cytatami, że to zupełnie ślepy półgłówek, który się wyżywa w sferze wyższej.To znużenie nie tylko mnie

jest właściwe. I ono coraz bar-dziej zniechęca do wszelkiej wymiany myśli. Już prawie nie wsłuchuję się w treść słów, a tylko słucham ./aA: one są mówione; i wymagam od człowieka

jedynie tego, aby nie dał się ogłupić własnymi swymi mądrościami, aby jego światopogląd nie odebrał mu naturalnego rozumu, jego doktryna nie pozbawiła go ludzkości, je§o system nie usztywnił go i nie zmechanizo-wał, jego filozofia nie uczyniła go tępym. Żyję w świecie, który jeszcze karmi się systemami, ideami, doktrynami, ale symptomy niestrawności są coraz wyraźniejsze, pacjent już dostał czkawki.Niechęć, jaką odczuwam do idei

jako takiej, pozwala mi znaleźć modus vivendi z ludźmi, którzy ją wyznają. Pytanie, które stawiam katolikom nie jest: jakiego Boga wyznają, a tylko: jakimi pragną być ludźmi? A zadając je, liczę się z niedorozwojem człowieka. W moim pojęciu oni zespolili się w grupę, podległą pewnemu mitowi, aby wzajemnie się stwarzać. Dla mnie przeto mit ma charakter pomocniczy, a ważne jest, jaki człowiek rodzi się pod jego wpływem. Ale i tu wymagania moje stały się mniej wyszukane niż dawniej, w epoce triumfującego rozumu. Dziś, gdy przyglądam się katolikowi to jakbym sobie się przyglądał — w tym zwierciadle widzę zmiany, jakie p dokonały się

we mnie pod działaniem surowej historii ostatnich lat. Czy domagam się dzisiaj od ludzkości aby była postępowa, zwalczała przesądy, niosła sztandar oświaty i kultury, dbała0 rozwój sztuki i nauki? Zapewne... ale przede wszystkim pragnąłbym, aby ten drugi człowiek mnie nie ugryzł, nie zapluł i nie zadręczył. I tu spotykam się z katolicyzmem. Łączy mnie z nim jego przenikliwe wyczucie piekła, zawartego w naturze naszej i jego lęk przed nadmierną dynamiką człowieka. Przyglądając się katolikowi widzę, iż stałem się pod pewnymi względami ostrożniejszy. To co w dumnej dobie Nietzschego uchodziło za sprzeniewierzenie się życiu dionizyjskiemu, ta właśnie oględna polityka katolicyzmu w stosunku do sił przyrodzonych stała mi się bliższa odkąd wola życia, podniesiona do swego maksymalnego napięcia, poczęła siebie pożerać.Bliski stał mi się Kościół w swojej

nieufności do człowieka—1 moja niechęć do formy, moje pragnienie wycofania się z kształ-tu, owo stwierdzenie „to jeszcze nie jestem ja”, które towarzyszy każdej mojej myśli i uczuciu, pokrywa się z intencjami Jego doktryny. Kościół boi się człowieka i ja boję się człowieka.

Kościół nie ufa człowiekowi i ja nie ufam. Kościół, przeciwsta-wiając doczesność wieczności, ziemi — niebo, usiłuje zapewnić człowiekowi ten właśnie dystans do jego natury, który i mnie jest konieczny. A nigdzie wyraźniej nie zaznacza się to pokrewieństwo, jak w naszym podejściu do Piękności. I ja i on — Kościół — obawiamy się piękności na tym padole łez, dążymy do jej rozładowania, pragniemy bronić się przed nadmiernym oczarowaniem. Decydujące jest dla mnie, że i on, i ja, domagamy się rozdwojenia człowieka, on — na ludzki i boski pierwiastek, ja — na życie i świadomość. Po okresie w którym sztuka, filozofia, polityka rozglądały się za człowiekiem integralnym, jednolitym, konkretnym, dosłownym, wzrasta zapotrzebowanie na człowieka nieuchwytnego, będącego grą sprzeczności, fontanną wytryskającą z antynomii, systemem nieskończonej kompensacji.. A ten kto nazwie to „eskapizmem”, jest niemądry.Dojrzewamy pomimo wszystko, gdzieś

na samym spodzie. Jeżeli katolicyzm wyrządził, w moim pojęciu, wielkie

szkody polskiemu rozwojowi, to ponieważ spłycił się w nas do

wymiaruzbyt łatwej i zbyt pogodnej

filozofii, będącej na usługach życia i jego bezpośrednich potrzeb. Z katolicyzmem głębokim, tragicznym, nietrudno porozumieć się dzisiaj literaturze, albowiem zawiera on tę treść emocjonalną, która i w nas rośnie, gdy spoglądamy na rozwydrzenie świata. Odwrót! Odwrót! Odwrót! Z chwilą gdy pojmiemy żeśmy za daleko zabrnęli, gdy zechcemy wycofać się z siebie, genialny Chrystus poda nam rękę: ta dusza, jak żadna inna, poznała sekret odwrotu. Nauka, która rozwaliła państwo rzymskie, jest sprzymierzeńcem naszym w walce o zburzenie wszystkich zbyt wyniosłych gmachów, jakie dzisiaj budujemy, o dotarcie do nagości i prostoty, do zwykłej, elementarnej cnoty.Kryzys intelektualny, jaki

przeżywamy, nie tyle może należy przypisać zwątpieniu w siłę rozumu, ile temu, że jego zasięg jest tak nieznaczny. Z przerażeniem ujrzeliśmy, że otacza nas milionowy bezmiar umysłów ciemnych, które porywają nam prawdy nasze, aby je paczyć, pomniejszać, przerabiać na narzędzie swoich namiętności; i odkryliśmy, że ilość ludzi jest bardziej decydująca, niż jakość prawd. Stąd gwałtowna w nas

potrzeba języka tak prostego i zasadniczego, iżby mógł on być miejscem, na którym spotyka się filozof z analfabetą. I stąd podziw nasz dla chrześcijaństwa, które jest mądrością obliczoną na wszystkie umysły, śpiewem na wszystkie głosy od najwyższych do najniższych, mądrością, która nie musi przetworzyć się w głupotę na żadnym szczeblu świadomości. Ale, gdyby mi ktoś powiedział, że mimo to nie może istnieć żadne prawdziwe porozumienie pomiędzy człowiekiem swobodnym duchowo a człowiekiem dogmatycznym, odpowiem: — Przyjrzyjcie się lepiej katolikom. Oni także istnieją w czasie i poddani są jego działaniu. Zmienia się niedostrzegalnie i powoli stosunek katolika do wiary. W iluż z nich zdołacie odczytać to samo, co ja przeczytałem w liście o którym mowa na po-czątku: „Trzeba wierzyć że trzeba wierzyć. Trzeba mieć wiarę w wiarę”.Ojciec tej pani zapewne wierzył

po prostu — bez wstępnych zabiegów. Lecz ona, aby uwierzyć, musi naprzód „chcieć wierzyć”, wiara w niej staje się wysiłkiem. Gdy więc tej kato- liczce Bóg przestaje się objawiać, gdy ona musi go sobie stwarzać —

czyż nie spadamy z nieba na ziemię i czy ta wola wiary nie jest ludzka, arcyludzka? Tak to i wiara objawiona rozpoczęła, wraz ze wszystkimi ideami ludzkimi, marsz ku swoim źródłom. Więc i z tamtej strony nie tyle prawda jest przeszkodą w porozumieniu, ile wola, pragnienie narzucenia sobie pewnego kanonu, aby być kimś określonym — być kimś.Mówię na własny użytek: mieć na

uwadze ten fakt, nigdy nie trącić go z oczu, szukać punktu gdzie Boskie schodzi się z ludzkim, gdyż od tego zależy cała przyszłość mojego myślenia. Nigdy nie powinienem zapomnieć, że wiary współczesne, nawet w najgwałtowniejszych swoich przejawach, nie są już wiarą w dawniejszym tego słowa znaczeniu. Ci co chcą wierzyć różnią się bardzo od tych, którzy wierzą. Akcent położony przez współczesność na wytwarzaniu wiary dowodzi właśnie, że wiary gotowej zabrakło. Niezależnie od tego, jakie są nasze creda, wszyscy musimy przewekslować ze świata objawionego, gotowego, na świat stwarzający się—jeśli to się riie stanie, zniknie ostatnia możliwość porozumienia.

Czwartek

Koncert w Colonie.Jakież znaczenie ma najlepszy

wirtuoz w porównaniu z dyspozycją mojej duszy, która dziś po południu przeniknięta została na wskroś melodią, fałszywie przez kogoś zanuconą, a teraz, wieczorem, odpycha ze wstrętem muzykę podaną przez wyfraczonego maitre’a na złoconym półmisku, z pulpetami. Nie zawsze jedzenie najbardziej smakuje w restauracjach pierwszej klasy. Do mnie zresztą prawie zawsze sztuka przemawia silniej gdy objawia się w sposób niedoskonały, przypadkowy i fragmentaryczny, niejako sygnalizując mi jedynie swoją obecność, pozwalając przeczuć siebie poza nieudolnością interpretacji. Wolę Szopena, dolatującego przez okno, na ulicy, niż Szopena ze wszystkimi szykanami na koncertowej estradzie.Ten Niemiec-pianista galopował

z towarzyszeniem orkiestry. Ukołysany tonami, błąkałem się w jakimś rozmarzeniu — wspomnienia — to znów sprawa, którą załatwić mam jutro —- piesek Bumfili, foksterierek... Tymczasem koncert funkcjonował, pianista galopował. Byłże to pianista, czy koń? Byłbym przysięgał, że wcale tu nie idzie o Mozarta, tylko o to, czy ten rączy rumak weźmie w cuglach Horowitza lub Rubinsteina. Faceci i facetki tu

obecni zaprzątnięci byli pytaniem: jakiej klasy jest ten wirtuoz, czy jego piana są na miarę Arrau, a jego forta na wysokości Guldy? Marzyło mi się więc, że to mecz bokserski i widziałem, jak on bocznym sierpowym pasażem zajechał Braiłowskiego, oktawami łupnął Giesekinga, trylem wymierzył knock-out §olomonowi. Pianista, koń, bokser? Wtem wydało mi się, że to bokser, który dosiadł Mozarta, jedzie na Mozarcie, tłukąc go i waląc w niego i bębniąc i kłując ostrogami. Co to? Dojechał do mety! Oklaski, oklaski, oklaski! Dżokej zsiadł z konia i kłaniał się, ocierając czoło chusteczką.Westchnęła hrabina, z którą

siedziałem w loży: — Cudne, cudne, cudne!...Rzekł mąż jej, hrabia: — Ja się

nie znam, ale miałem wrażenie, że orkiestra nie nadążała...Spojrzałem na nich, jak na

psów! Jakież to denerwujące, gdy arystokracja nie umie się zachować! Tak mało się od nich wymaga, a nawet tego nie potrafią! Te osoby powinny były wiedzieć, że muzyka jest jedynie pretekstem dla zebrania towarzyskiego, którego i one były częścią wraz z manierami swymi i manikurami. Lecz zamiast pozostać na swoim terenie, w swoim

arystokratyczno-towarzyskim świecie, zapragnęły wziąć na serio sztukę, poczuły się do obowiązku złożenia jej trwożliwego hołdu — i, wytrącone z hrabiostwa, popadły w ża- kostwo! Chętnie zgodziłbym się na czysto formalne frazesy, wypowiedziane z cynizmem ludzi, znających wagę komplementu... ale oni usiłowali być szczerzy... biedacy!Po czym przeszliśmy do foyer.

Oczy moje spoczęły na znakomitym tłumie, który krążył, rozdając ukłony. Czy widzisz, milioner X, Y? Patrz, patrz, tam generał z ambasadorem, a dalej prezes obkadza ministra, który uśmiech śle profeso- rowej! Sądziłem więc, że jestem pośród bohaterów Prousta, kiedy to nie szlo się na koncert, aby słuchać, lecz jedynie aby go uświetnić swoją obecnością, gdy damy wtykały sobie Wagnera we włosy jak brylantową agrafę, gdy przy dźwiękach Bacha odbywała się parada nazwisk, godności, tytułów, pieniędzy i władzy. Ale co to, co to? Gdym przystąpił do nich, nastąpił zmierzch bogów, zniknęła wielkość i potęga... dosłyszałem iż dzielą się wrażeniami z koncertu... które to wrażenia były nieśmiałe, korne, pełne uszanowania dla muzyki a zarazem

gorsze od tego, co by mógł powiedzieć byle aficionado z paradyzu. Na to więc im zeszło? Wydało mi się, że to nie prezesi a uczniowie z piątej klasy szkoły średniej; a ponieważ z niechęcią wracam do tych czasów szkolnych, porzuciłem* tę nieśmiałą młodzież.I sam, w loży, rozmyślałem, ja,

nowoczesny, ja, pozbawiony przesądów, ja, antysalonowiec, ja, któremu bicz klęski wybił z głowy fochy i fumy — że świat, w którym człowiek ubóstwiał się muzyką, bardziej trafia mi do przekonania niż świat, w którym człowiek ubóstwia muzykę.Po czym odbyła się druga część

koncertu. Pianista, dosiadłszy Brahmsa, galopował. Nikt właściwie nie wiedział, co się gra, ponieważ doskonałość pianisty nie dozwalała skupić się na Brahmsie, a doskonałość Brahmsa odrywała uwagę od pianisty. Ale dojechał. Oklaski. Oklaski znawców. Oklaski amatorów. Oklaski ignorantów. Oklaski stadowe. Oklaski wywołane oklaskami. Oklaski rosnące sobą, piętrzące się na sobie, pod-niecające, wywołujące siebie — i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali.Poszliśmy za kulisy, żeby złożyć

hołd artyście.Artysta ściskał dłonie,

wymieniał grzeczności, przyjmował

komplementy i zaproszenia z bladym uśmiechem wędrownej komety. Przyglądałem się jemu i jego wielkości. On sam wydawał się bardzo przyjemny, ot, wrażliwy, inteligentny, kulturalny... ale jego wielkość? Tę wielkość nosił on na sobie jak frak, i rzeczywiście — czyż nie została mu skrojona przez krawca? Na widok tylu tak skwapliwych hołdów mogłoby się zdawać, że nie ma większej różnicy pomiędzy tą sławą a sławąDebussy’ego lub Ravela, nazwisko jego również było na wszystkich ustach i wszak był „artystą” jak oni... A jednak... a jednak... Czy był on sławny jak Beethoven czy też jak nożyki do golenia Gillette, lub jak wieczne pióra Watermana? Jakaż różnica pomiędzy sławą za którą się płaci, a sławą, na której się za-rabia !Ale on był za słaby, aby się

przeciwstawić mechanizmowi, który go wywyższał, nie należało oczekiwać od niego oporu. Wprost przeciwnie. Tańczył jak mu zagrano. I grał do tańca tym, którzy wokół niego tańczyli.

Piątek

Piszę ten dziennik z niechęcią. Jego nieszczera szczerość męczy mnie. Dla kogo piszęj* Jeśli dla siebie, dlaczego to idzie do druku? A jeśli dla czytelnika, dlaczego

udaję że rozmawiam ze sobą? Mówisz do siebie tak, żeby cię inni słyszeli?Jakże daleko jestem od pewności i

rozmachu, które grają we mnie gdy — wybaczcie — „tworzę”. Tu, na tych kartkach, czuję się jakbym z nocy błogosławionej wydostawał się na twarde światło poranka, które wypełnia mnie po ziewaniem i wywleka na jaw moje usterki. Fałsz, tkwiący w samym, założeniu mego dziennika, czyni mnie nieśmiałym i przepraszam, ach, przepraszam... (ale może ostatnie słowa są zbędne, może już są pretensjonalne?).

A jednak zdaję sobię sprawę, że trzeba być sobą na wszystkich piętrach pisania, to znaczy, że powinienem móc wyrazić się nie tylko w poemacie lub dramacie, ale i w zwykłej prozie — w artykule, czy w dzienniku — i lot sztuki musi znaleźć odpowiednik w sferze życia zwyczajnego, jak deń kondora kładzie się na ziemi. Co więcej, to przejście w świat codzienny z dzie-dziny cofniętej w najdalszą głąb, nieomal w podziemie, jest dla mnie sprawą niezmiernej wagi. Chcę być balonem, ale na uwięzi, anteną, ale uziemioną, chcę być zdolny do przełożenia

siebie na język zwyczajny. Ale — traduttore, traditore. Tu zdradzam siebie, jestem poniżej siebie.Trudność na tym polega, że piszę o

sobie, ale nie w nocy, nie w samotności, tylko właśnie w gazecie i wśród ludzi. Nie mogę w tych warunkach potraktować siebie z należytą powagą, muszę być „skromny” — i znów mnie męczy to samo, có przez całe życie mnie męczyło, co tak zaważyło na moim sposobie bycia z ludźmi, ta konieczność lekceważenia siebie, aby się dostroić do tych, którzy mnie lekceważą, lub którzy w ogóle nie mają o mnie zielonego pojęcia. A tej „skromności” ja za nic nie chcę się poddać i odczuwam ją jako mego śmiertelnego wroga. Szczęśliwi Francuzi, którzy piszą swoje dzienniki z taktem — ale nie wierzę w wartość ich taktu, wiem że to jest jedynie taktowne wymijanie problemu, który, z natury swojej jest nietowarZyski.Ale ja powinienem chwycić byka za

rogi. Jestem od dzieciństwa bardzo wtajemniczony w tę sprawę, ona rosła wraz ze mną, dziś naprawdę powinienem czuć się z nią zupełnie swobodnie. Wiem i powiedziałem niejednokrotnie, że każdy artysta musi być pretensjonalny (gdyż pretenduje na cokół pomnika) ale że, zarazem, ukrywanie tych pretensji jest błędem stylu, jest dowodem złego „rozwiązania wewnętrznego”. Jawność. Trzeba grać w otwarte karty. Pisanie nie jest nicżym innym, tylko walką, jaką toczy artysta z ludźmi o własną wy- bitność.Lecz jeśli nie jestem zdolny

urzeczywistnić tej myśli tu, w dzienniku

— cóż ona warta? A jednak nie mogę, i coś mi przeszkadza; gdy pomiędzy mną a ludźmi nie ma formy artystycznej zbyt żenująca staje się styczność. Powinienem potraktować ten dziennik jako narzędzie mego stawania się wobec was — dążyć do tego abyście w pewien sposób mnie ujęli — w sposób, który by umożliwił mi (niech się pojawi słowo niebezpieczne) talent. Ten dziennik niech będzie bardziej nowoczesny i bardziej świadomy i niechaj będzie przepojony ideą, że talent mój może powstać tylko w związku z wami, to jest iż wy jedynie możecie podniecić mnie do talentu — więcej — stworzyć go we mnie.

Chciałbym, aby dojrzano w mojej osobie to, co podsuwam. Narzucić się ludziom, jako osobowość, aby potem już na całe życie być jej poddany. Inne dzienniki powinny mieć się do niniejszego, jak słowa „jestem taki” do słów „chcę być taki”. Przyzwyczailiśmy się do słów martwych, które- tylko stwierdzają, ale lepsze jest słowo, które powołuje do życia. Spiritus movens. Gdyby udało mi się przywołać tego ducha poruszającego na stronice dziennika, mógłbym niejednego dokonać. Mógłbym przede wszystkim (i to jest mi o tyle bardziej potrzebne, iż jestem autorem polskim) rozbić tę ciasną klatkę pojęć, w której chcielibyście mnie uwięzić. Zbyt wielu ludzi, godnych lepszego losu, dało się spętać. Nikt inny, ja sam powinienem wyznaczyć sobie rolę.A dalej — wysuwając, niejako tytułem

propozycji, zagadnienia, mniej lub więcej związane ze mną, ja wciągam się w nie i one doprowadzą mnie do innych,

jeszcze mi nie znanych wtajemniczeń. Zapuścić się jak najdalej na tereny dziewicze kultury, na jej miejsca półdzikie jeszcze, więc nieprzyzwoite, i, podniecając was do drastyczności, podniecić i siebie... Chcę bowiem spotkać się z wami w tym właśnie gąszczu, związać się z wami w sposób możliwie trudny i niewygodny — dla was i dla mnie. A dalej — czyż nie muszę wyodrębnić się z obecnej europejskiej myśli, czyż mymi wrogami nie są kie-runki, doktryny do których jestem podobny; i trzeba mi zaatakować je, aby zmusić siebie do odrębności — i was zmusić do jej potwierdzenia. Dalej — odkryć moją teraźniejszość, związać się z wami w dzisiejszośd.Chciałbym w tym dzienniczku jawnie

przystąpić do konstruowania sobie talentu — tak jawnie, jak Henryk w trzecim aktie fabrykuje sobie ślub... Dlaczego — jawnie? Gdyż pragnę, ujawniając siebie, przestać być dla was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb.

To wszystko — gdyby udało mi się przywołać ducha. Ale nie czuję się na

siłach... Od trzech lat, niestety, wziąłem rozbrat ze sztuką czystą, gdyż

mój gatunek nie jest z tych, które mogą być uprawiane na kolanie, albo w

niedzielę i święta.Przystąpiłem do pisania tego mojego dziennika po prostu aby się ratować, ze strachu przed degradacją i ostatecznym pogrążeniem się w falach życia trywialnego, które już mi sięga do ust. Lecz okazuje się, że i tutaj nie jestem

już zdolny do pełnego wysiłku. Nie można przez cały tydzień być nicością, aby w niedzielę zaistnieć. Żurnaliści i wy, godni rajcy i kibice, nie macie powodu do obaw. Nie grozi wam już z mojej strony żadna zarozumiałość, żadna niezrozumiałość. Jak wy, i wraz z całym światem, staczam się w publicystykę.

Sobota

Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy — pragnę uchylić się Polsce, jak uchylam się formie — pragnę wzbić się ponad Polskę, jak ponad styl — i tu i tam, to samo zadanie.Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna,

doprawdy, w naturze mojej ta skłonność do przesądy na własnym punkcie. W marzeniach nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego — zapytacie — czuję się Mojżeszem? Sto lat temu-litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka z niego są.-; mego wyprowadzam...Uśmiałem się do łez z mojej

megalomanii! Ale, teoretycznie biorąc, taka antynomia nie byłaby całkowicie nieuzasadniona i ciekawy byłbym ilu ludzi z dzisiejszej naszej tak zwanej ale poza tym P.T. inteligencji byłoby zdolnych wyczuć sens tego procesu. Że. pewien Polak, właśnie dlatego iż już zanadto, Zbyt usilnie, był Polakiem i tylko Polakiem, zapragnął kategorycznie wyzwolić się z Polaka — i że właśnie wśród nas, wskutek tak silnego zapamiętania się w narodzie, musiało powstać uczucie wręcz przeciwne, idea

całkowicie sprzeczna. Zapytuję też, ilu z tych P.T. inteligentów zdołałoby pojąć, jak bezmierne perspektywy stwarza przed nami taka rewolucja, pod warun-kiem, że znajdzie ludzi dość stanowczych i niedrobnych, aby doprowadzić ją do ostatecznego urzeczywistnienia. Cóż zaodświeżenie! Jaki przypływ energii twórczej i jaka prężność tej swobody opartej o odnowiony stosunek Polaka do siebie! Ach, marzę czasem, że znajdę popleczników, którzy by mnie rozdmuchali do rozmiarów zdarzenia naszej historii i twierdzę, że nie byłoby to niemożliwe — gdyż w moim pojęciu znaczenie dzieła zależy tyleż od tego, kto czyta, co od tego, kto pi-sze. Tyle jest książek, które mogłyby zagrać jak trąby jerychońskie, gdyby ludzie wznieśli je do góry i przyłożyli do ust... Śpij, trąbo moja, porzuęona na śmietniku nie wyzyskanych polskich możliwości.Śmietnik. W tym sęk, że ja wywodzę

się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzuca-liście jako odpadki. Jeśli moja forma jest parodią formy, to mój duch jest parodią ducha, a moja osoba parodią osoby. Czy nie jest tak, że formy nie można osłabić przeciwstawiając jej inną formę, a tylko — rozluźnieniem samego stosunku do formy? Nie, to nie przypadek, że w chwili kiedy na gwałt potrzeba bohatera, rodzi się ni stąd ni zowąd błazen... świadomy i wskutek tego poważny. Za długo byliście zbyt dosłowni — zbyt naiwni — w waszej rozgrywce z losem. Zapomnieliście, że człowiek nie tylko jest sobą, ale i udaje siebie. Wyrzuciliście na śmietnik

to wszystko, co w was było teatrem i aktorstwem i usiłowaliście o tym zapomnieć dziś przez okno widzicie, że ną śmietniku wyrosło drzewo, będące parodią drzewa.

Przyjąwszy, że się urodziłem (co nie jest pewne), urodziłem się, aby zdemaskować waszą grę. Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź, kim jesteś, ale — udajesz, że jesteś, kim jesteś. Chciałbym, aby stało się w was płodne to właśnie, co uważaliście za całkowicie jałowe i nawet zawstydzające. Jeśli tak nienawidzicie aktorstwa, to dlatego, że ono w was tkwi — ale dla mnie aktorstwo staje się kluczem do życia i rzeczywistości. Jeżeli brzydzicie się niedojrzałością, to ponieważ macie ją w sobie — ale we mnie niedojrzałość polska wyznacza cały mój stosunek dó kultury: Moimi ustami odzywa się młodość wasza, wasze pragnienie zabawy, wasza uchylająca się giętkość i nieokreślenie — tego właśnie nienawidzicie, to z siebie wypieracie —- we mnie wyzwala się Polak ukryty, waszealter ego, odwrotna strona waszego medalu, część księżyca waszego, dotąd niewidzialna. Ach, chciałbym abyście stali się aktorami świadomymi gry!Lecż myślę w tej chwili o masie

narodu, o tysiącach i tysiącach prostych ludzi. Na co im to ? Trudno — w ciemnościach, w jakich się znajduję, nie mogę działać inaczej niż na oślep. Piszę to wszystko tytułem propozycji, aby zobaczyć jaki wywoła efekt... i jeśli efekt będzie dodatni, posunę się dalej.

Środa \

Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą. Zaczynam obawiać się, że felietoniści udzielą mi zasłużonej chłosty.Ale co począć z pychą, która mnie ponosi. Czy iść do lekarza?(To napisano, aby się zabezpieczyć i, zabezpieczając się, uzyskać większą swobodę działania).Poza tym — czy ja siebie rozumiem?

Określając siebie, grzeszę nie tylko przeciw własnej filozofii, ale przede wszystkim przeciw memu żywiołowi lirycznemu. I pewna osoba, nader przenikliwa, ostrzega mnie w liście: — Niech pan nie komentuje siebie! Niech pan tylko pisze. Jaka szkoda, że pan daje się sprowokować i pisze wstępy do swoich dzieł, wstępy a nawet komentarze!A jednak muszę siebie tłumaczyć o

tyle, o ile mogę i jak dalece mogę. Pokutuje we mnie przeświadczenie, że pisarz, który nie potrafi pisać o sobie, jest niekompletny.

Czwartek

Z K. od kilku lat przebywałem siedem godzin dziennie w jednym pokoju — mój towarzysz pracy, urzędnik, jak ja — i polubiłem go... W ubiegły piątek pożegnałem się z nim, jak zawsze — ale w poniedziałek już nie zasiadł przy biurku. Zniknął, czyli umarł. Umarł nagle i zniknął tak zupełnie, jakby jakaś ręka wyjęła go spośród nas. Widziałem go jeszcze

raz w trumnie, gdzie wyglądał jak rzecz natrętna, narzucająca się oczom. Przykre wrażenie.

Co pewien czas ktoś z kolegów ulatnia się w ten sposób, a wtedy wtulając głowy w ramiona, mówimy: Hm, hm... (cóż innego możemy powiedzieć?) i lekka konsternacja zawisa w powietrzu. A jednak w znakomitej większości my wszyscy, urzędnicy, jesteśmy już w trakcie umierania. Ludzie po czterdziestce, którzy wykańczają się powoli, co rok starsi o rok. Na pogrzebie myślałem: że to nie żywi żegnają nie-boszczyka, ale umierający umarłego. Na cmentarzu, w jasnej południowej godzinie, te twarze napiętnowane pewną zasadniczą beznadziejnością wyglądały trupio, jak ów trup w trumnie, i każdy dźwigał siebie jak torbę wypełnioną zgonem.

Przez cały czas pogrzebu brzydota powolnej śmierci, którą nazywamy starzeniem się, ciążyła mi jak głaz i to głaz absolutny, nieunikniony, głaz sans phrases. Rozmyślałem też nad mistyfikacją, która temu towarzyszy. Gdyż wśród ludzi nie ma, nie może być większego przeciwieństwa jak biografia wstępująca i zstępująca, jak rozwój i dekadencja, jak człowiek po trzydziestce, który już zaczyna się kończyć i człowiek przed trzydziestką, który się rozwija. To ogień i woda, tu coś się zmienia w samej istocie człowieka. Cóż ma wspólnego młodzieniec ze starzejącym się, gdy obaj napisani są w innej tonacji? Wydawałoby się zatem, że powinny być dwa osobne języki: jeden dla tych, którym przybywa żyda, drugi dla tych, którym ubywa. Ale ten kontrast został właściwie prze-milczany, starzejący się udają że żyją w dalszym ciągu, nikt nie był w stanie stworzyć osobnego słowa dla

ludzi wkraczających w umieranie. Przyjrzyjcie się sztuce — ona robi co może, aby zatrzeć fatalną granicę. Posłuchajde jak rozmawiają ze sobą d „dorośli” — ta sama mowa młodośd, te same nawet żarty, to samo wdzięczenie się, zaprawione jedynie smakiem próżni i karykatury. Otóż fakt, że nasz język nie zmienia się od podstaw po przekroczeniu fatalnej granicy, że pomiędzy pierwszymi a ostatnimi sonatami Beethovena nie ma przepaści, nie dającej się wypełnić, jest bijącym w oczy dowodem,że człowiek w swoim indywidualnym istnieniu nie może się wypowiedzieć ■— że jest milczeniem — że jest pozbawiony wyrazu.Teraźniejsza myśl francuska o

śmierci jest dla mnie wyjątkowo sztuczna, jak zresztą wszystkie inne mementa mori. Stanowią one jeden przykład więcej, jak dalece myśli nasze są nam obce. To wałkowanie śmierci wykazuje jedynie, że nie jesteśmy w stanie jej zasymilować; albowiem ona — gdybyśmy naprawdę wyczuli jej obecność — musiałaby odebrać nam sen i apetyt; ale nie przeszkadza nam nawet w chodzeniu do kina. A cóż dopiero mówić o śmierci katolickiej z jej (| czyśćcem i piekłem, wypełnionej przeczuciem bólu. Tak . więc, nie przejmujemy się własnymi myślami i wydaje się jak i gdyby myśl ta myślała się sama — po heglowsku — na własną P rękę.

i Więc nie wierzę, aby śmierć była właściwym problemem ( Ą człowieka i

uważam, że dzieło sztuki nią

przejęte całkowicie,1 j| nie jest dziełem w pełni

autentycznym. Właściwa sprawa na- I sza, to właśnie starzenie się, owa

postać śmierci, której co dzień doświadczamy. Lecz nawet nie samo

starzenie się, a ta f jego właściwość, że jest tak zupełnie, tak straszliwie odcięty I1' f od piękności. Nie męczy nas nasze

powolne umieranie, lecz I raczej to, że wdzięk życia staje się nam

niedostępny. Ujrzałem 11 na cmentarzu młodego chłopca, który

przeszedł między gro- rjj bami jak istota z innego świata, tajemnicza i

hojnie kwitnąca,* podczas gdy my byliśmy jak żebracy. Uderzyło mnie jednak, i ■ że nie odczułem naszej bezsilności jako czegoś bezwzględnie nieuniknionego.

I to odczucie natychmiast spodobało mi się we mnie. Czepiam się tylko myśli i uczuć, które mi się podobają, nie jestem zdolny pomyśleć ani odczuć niczego, co by mnie zupełnie unicestwiało. Więc i teraz poszedłem po linii tego myślenia, które przez to właśnie, że powstało ze mnie, stwarzało na-dzieję. Czy naprawdę nie można już związać wieku dojrzałego z życiem i młodością? Ta sztuczność, do której coraz bardziej przyzwyczajam się w człowieku, ta idée fixe, która tak powoli i opornie we mnie wrasta, że przerażająca konkretność na- szego kształtu nie jest jedyną

możliwą, czyni mi świat elastycznym; i, gdy dawniej sądziłem, że wszystko już zostało powiedziane, dziś otaczają mnie bezmiary kombinacji idej i form, i wszystko naokoło staje się żyzne. (Tutaj chcę zaznaczyć, że z pół godziny szukałem zdań, które zjawią się poniżej; Gdyż, jak zawsze, stawiam problem, nie znając rozwiązania, opierając się tylko na intuicji, że rozwiązanie jest, dla mnie, możliwe — a na cmentarzu też nie przemyślałem sprawy do końca). Według mnie, młodość w głębi ducha nie lubi własnej piękności i przed nią się broni — otóż ta niechęć do piękności jest w niej piękniejsza niż piękność sama — iw tym ■zawiera się jedyna możliwość przezwyciężenia dystansu, który zabija.

PiątekGiedroyc chciał żebym odpowiedział

Cioranowi (pisarz rumuński) na jego artykuł Dogodności i niedogodności wygnania. Zawarłem w tej odpowiedzi mój pogląd na rolę literatury wygnanej.

Słowa Ciorana zieją piwnicznym chłodem i stęchlizną grobu, ale zanadto są małostkowe. O kim tu mowa? Kogóż należy rozumieć pod określeniem „pisarz na wygnaniu’’ ? Adam Mickie-wicz pisał książki i książki pisze pan X., owszem, wcale poprawne a także poczytne, obaj są „pisarzami” i, notabene, pisarzami na wygnaniu... ale na tym kończy się wszelkie między nimi podobieństwo.

Rimbaud? Norwid? Kafka? Słowacki?... (rozmaite bywają wygnania). Sądzę, że żaden z nich nie przeraziłby się zbytnio tym właśnie gatunkiem piekła. Przykrą jest rzeczą nie mieć czytelników — bardzo nieprzyjemnie nie móc wydawać swoich utworów *— wcale nie jest słodkie być nieznanym — wysoce niemiłe jest widzieć się pozbawionym pomocy tego mechanizmu, który wypycha na wierzch, robi propagandę i organizuje sławę...

ale sztuka naładowana jest pierwiastkami samotności i samowystarczalności, znajduje ona swoje zadowolenie i swoją rację bytu■ w sobie samej. Ojczyzna? Przecież każdy z wybitnych, wskutek po prostu wybitności swojej, był cudzoziemcem nawet ujiebie w domu. Czytelnicy ? Przecież nigdy nie pisali oni „dla” czytelników, zawsze „przeciw” czytelnikom. Honory, powodzenie, rezonans, sława — przecież stali się sławni właśnie dlatego, że więcej cenili samych siebie niż swe powodzenie.

I to co w każdym, nawet mniejszgo kalibru literacie jest z Kafki lub z Conrada albo z Mickiewicza, to co jest istotnym talentem i istotną wyższością lub istotną dojrzałością — żadną miarą nie zmieści się w cioranowskiej piwnicy. Chciałbym też przypomnieć Ciorarwwi, że nie tylko sztuka emigrancka lecz wszelka w ogóle Sztuka pozostaje w najściślejszym związku z rozkładem, rodzi się z dekadencji, że jest przetworzeniem choroby na zdrowie. I wszelka w ogóle sztuka ociera się o śmieszność, klęskę, poniżenie. Czyż istnieje artysta, który by nie był, jak mówił Cioran, „istotą ambitną, agresywną w swoim upadku, zgorzknialcem, podszytym zdobywcą”? Czy widział kiedykol-wiek Cioran artystę, pisarza, który nie był, nie musiał być, megalomanem? I sztuka, jak słusznie kiedyś powiedział Boy, jest cmentarzyskiem: na tysiąc ludzi, którzy nie zdołali się urzeczywistnić, pozostając w sferze bolesnej niedostateczności, jeden lub dwóch zaledwie zdoła naprawdę „zaistnieć”. Ten więc brud, te jady niezaspokojonych ambicji, to szamotanie się w próżni, ta katastrofa niewiele mają wspólnego z emigracją, a wiele ze sztuką — stanowią one cechę każdej literackiej kawiarni i zaiste jest dosyć obojętne w jakim miejscu świata męczą się pisarze, którzy nie są dość pisarzami, aby być naprawdę pisarzami.

I może zdrowsze jest że ¿.ostali oni pozbawieni zapomóg, poklasku, tych drobnych kar esów jakimi darzyło ich za dobrych xzasów państwo i

społeczeństwo w imię „popierania rodzinną twórczości”. Swojska zabawa w wielkość i wybitność — sympatyczny szum wytwarzany ongiś przez pobłażliwie uśmiechniętą prasę i niedowarzoną, pozbawioną poczucia skali zjawisk, kry-tykę — ów proces sztucznego wydymania kandydatów na „pisarza narodowego”... czyż wszystko to nie zalatywało tandetą? Rezultat? Narody, które stać było w najlepszym razie na kilku

autentycznych artystów hodowały w tej wylęgami cale zastępy znakomitości, a w familijnym ciepełku, będącym mieszaniną ciotczynej dobrotliwości i cynicznego lekceważenia wartości, roztapiała się wszelka hierarchia. Cóż dziwnego, że cieplarniane twory pielęgnowane na łonie narodu, więdną poza łonem? Cioran opowiada, jak ginie pisarz oderwany od swego społeczeństwa. Lecz pisarz ten nigdy naprawdę nie istniał: to embrion pisarza.

Mnie£ raczej wydaje się że — teoretycznie biorąc i pomijając trudności materialne — to zanurzenie się w świecie, jakim jest emigracja, powinno stanowić niesłychaną podnietę dla literatury.

Oto elita kraju zostaje wyrzucona za granicę. Może ona myśleć, czuć, pisać z zewnątrz. Uzyskuje dystans. Uzyskuje niesłychaną swobodę duchową. Pękają wszystkie więzy. Można być bardziej sobą. W powszechnym zamęcie rozluźniają się dotychczasowe formy, można w sposób bardziej bezwzględny dążyć . do przyszłości.

Wyjątkowa sposobność! Wymarzona chwila! Zdawałoby się więc, że silniejsze indywidualności, bogatsze jednostki, powinny zaryczeć jak lwy. Dlaczegóż nie ryczą? Dlaczego głos tych ludzi osłabł za granicą?

Nie ryczą, bo... bo, przede wszystkim, są zanadto wolni. Sztuka wymaga stylu, porządku, dyscypliny. Słusznie podkreśla Cioran niebezpieczeństwo zbytniego oderwania, nadmiernej wolności. Wszystko z czym byli oni związani i co ich wiązało —- ojczyzna, ideologia, polityka, grupa, program, wiara, środowisko — wszystko zniknęło w wirze historii, a na powierzchni ukazała się nicością wypełniona bańka... i wyrzuceni ze swojego światka znaleźli się w obliczu świata, świata bezmiernego i wskutek tego niemożliwego do opanowania. Tylko kultura uniwersalna może sprostać światu, nigdy — kultury lokalne, nigdy ci co żyją tylko fragmentami egzystencji. Utrata ojczyzny nie wtrąci w anarchię tylko tego, kto umie sięgnąć głębiej, poza ojczyznę, dla kogo ojczyzna jest tylko jednym z objawień wiecznego i uniwersalnego życia. Utrata ojczyzny nie zakłóci wewnętrznego porządku jedynie tych, których ojczyzną jest świat. Historia współczesna okazała się zbyt gwałtowna i bezgraniczna dla literatur zbyt narodowych i partykularnych.

I ten nadmiar wolności właśnie najbardziej krępuje pisarza. Zagrożeni ogromem świata i ostatecznością jego spraw, kurczowo

czepiają się przeszłości; czepiają się samych siebie; pragną pozostać takimi jak byli; lękają się najmniejszej choćby zmiany w sobie, z obawy, że wówczas wszystko się rozleci; i, na koniec, czepiają się kurczowo jedynej nadziei, jaka im pozostała, to jest nadziei na odzyskanie ojczyzny. Lecz odzyskanie ojczyzny nie może nastąpić bez walki, walka zaś wymaga siły, siła zaś zbiorowa powstać może tylko na drodze rezygnacji z własnego ja. Aby ją wytworzyć pisarz musi narzucić sobie i rodakom ślepą wiarę oraz wiele innych ślepot, a luksus bezinteresownego i swobodnego myślenia staje się najcięższym z grzechów. Tak więc, nie umie być pisarzem bez ojczyzny — lecz, aby odzyskać ojczyznę, musi przestać być pisarzem, pisarzem na serio.

Być może jednak, istnieje jeszcze inna przyczyna tego paraliżu duchowego, przynajmniej, gdy idzie nie o intelektualistów, lecz o ludzi sztuki. Mam na myśli samą koncepcję sztuki i artysty, tak jak ona urobiła się na zachodzie Europy. Nie wy- ' daje mi się, aby nasze współczesne wierzenia odnośne do istoty sztuki, roli artysty, stosunku artysty do społeczeństwa pokrywały się z rzeczywistością. Filozofia artystyczna Zachodu wytworzyła się wśród elity, w społeczeństwach skrystalizowanych, gdzie nic nie zakłóca umówionego języka — nie na wiele jednak może się przydać człowiekowi wyrzuconemu poza nawias konwenansu. A koncepcja sztuki wykuwana po tamtej stronie kurtyny przez zwycięską biurokrację proletariatu jest bardziej jeszcze elitarna... i bardziej naiwna. Lecz artysta na emigracji, zmuszony istnieć nie tylko poza narodem, ale i poza elitą, konfrontuje się o wiele bardziej bezpośrednio ze sferą duchowo i intelektualnie niższą, nic nie izoluje go od tej styczności, musi osobiście wytrzymać napór brutalnego i niedojrzałego życia. Jest on jak zbankrutowany hrabia, który widzi, że salonowe maniery tracą wartość, gdy nie ma salonu. To jednych pcha w „demokratyczną” płaskość, w dobroduszną pospolitość lub w ordynarny „realizm”... innych zaś skazuje na odosobnienie. Musimy znaleźć jakiś sposób na to, aby znowu poczuć się arystokracją (w głębszym tego słowa znaczeniu).

Jeżeli więc mowa~o rozkładzie i dekadencji literatur emigracyjnych, to bardziej trafiałoby mi do przekonania takie ujęcie sprawy... gdyż tu przynajmniej wyzwalamy się na moment z zaklętego koła drobiazgów, a dotykamy trudności zdolnych rozłożyć autentycznych pisarzy. I wcale nie przeczę, że przezwyciężenie ich wymaga wielkiej stanowczości i śmiałości ducha. Niełatwo być pisarzem na miarę emigracji, gdyż jest to miara zupełną prawie samotności. Cóż dziwnego zatem, że, przerażeni własną słabością i ogromem zadań, chowamy głowę w piasek i, organizując sobie parodię przeszłości, uciekamy od świata w światek?...

Ą jednak prędzej czy później myśl nasza musi wypracować sobie drogi wyjścia z impasu. Problemy nasze znajdą swoich ludzi. W danej chwili idzie nie o twórczość samą, lecz o odzyskanie możności tworzenia. Musimy wytworzyć tę porcję swobody, śmiałości i bezwzględności, a nawet powiedziałbym — nieodpowiedzialności, bez której twórczość jest niemożliwa. Trzeba nam po prostu oswoić się z nową skalą naszego istnienia. Będziemy musieli potraktować z zimną krwią i bezceremonialnie najdroższe nam uczucia, aby dojść do nowych wartości. Z chwilą, gdy zabierzemy się do kształtowania świata, z tego miejsca w jakim się znajdujemy i tymi środkami, jakimi dysponujemy, ogrom się zmniejszy, bezmiar nabierze formy i poczną opadać wzburzone wody chaosu.

Czwartek

Ktoś obdarzył mnie z Paryża paczką ważnych książek francuskich, domyślając się słusznie, że ich nie znam i że trzeba, abym je przeczytał. Jestem skazany na czytanie tych tylko książek, które mi wpadną w rękę, ponieważ nie stać mnie na kupowanie — zgrzytam zębami widząc osoby z przemysłu i handlu fundujące sobie biblioteki dla ozdoby gabinetu, podczas gdy ja nie mam dostępu do utworów, które w nieco inny sposób są mi potrzebne. Ale wymagacie, abym był oczytany i zorientowany, nieprawdaż? Mówił mi kiedyś Iwaszkiewicz, że artysta nie powinien wiedzieć za dużo. To słuszne i bardzo,ale nie może on pozwolić, aby głos mu się spóźniał i bezkresny idiotyzm ustroju, który zatrzaskuje przed nim drzwi teatrów, sal koncertowych, księgarń, drzwi otwarte na oścież przed snobistycznym pieniądzem, zemści się kiedyś na was. Ten system, spychający intelektualistę na szary koniec, który odbiera inteligencji możliwość rozwoju, będzie w

przyszłości należycie oceniony i wnuki wasze będą was miały za głupców (ale cóż was to obchodzi!).Dopiero teraz, dzięki przyjaznej

hojności paryskiej, mogłem zapoznać się z dziełem Camusa L’Homme révolté — w rok po ukazaniu się książki. Czytam ją „pod ławką”, jak niegdyś w szkole, więc Camus mógłby słusznie zgłosić zastrzeżenie pod adresem takiej lektury — ale mimo to jego tekst stał się natychmiast osią moich rozmyślań. „Przerażenie”? Tak, „przerażenie” (prawdę mówiąc, nie doświadczam uczuć inaczej, jak w cudzysłowie). Ale, jeśli mógłbym mówić o przerażeniu, to powiedziałbym, że mniej mnie przeraża dramat, który książka opisuje, niż wola stwarzania dramatu, dająca się wyczuć w samym autorze. Hegel, Schopenhauer, Nietzsche, o którym co chwila musimy myśleć, czytając to, byli niemniej dramatyczni — ale tragiczna myśl ludzkości w owym czasie miała w sobie jeszcze rozkosz odkrycia, tak jawną u Schopenhauera, a i w Nietzschem namacalną i dziecinną — a Camus jest zimny.Piekło tej książki jest bardziej

niepokojące dlatego, że jest zimne; a jeszcze bardziej dlatego, że jest zamierzone. Wydawałoby się, że nic riiesłuszniejszego od tych słów — gdyż trudno o utwór bardziej ludzki i szlachetniejszy w intencji,0 gorętsze przejęcie się człowiekiem. Ale śmiertelny chłód spowodowany jest tym właśnie, że Camus wzbrania sobie nawet tej przyjemności, jaką daje zrozumienie

świata, on chce dać sam tylko ból, odrzuca rozkosze lekarza, który cieszy się swoją diagnozą — chce być ascetyczny. A jego pragnienie tra-gedii ma swoje korzenie w tym, że dla nas, dzisiaj, tragedia1 wielkość, tragedia i głębia, tragedia i prawda stały się syno-nimami. Co oznacza, że nie umiemy być wielcy, głębocy, prawdziwi inaczej, jak tragicznie.

To jest może jedna z naczelnych cech naszego myślenia na przestrzeni ostatniego stulecia. Z jednej strony — dojrzeliśmy o tyle, że już nie możemy cieszyć się naszą prawdą. Z drugiej — jesteśmy nastawieni na tragiczność i szukamy jej zawzięcie, jak skarbu. Więc chyba nie stary, monotonny w swoim nieszczęściu świat stał się bardziej tragiczny, tylko człowiek. I tu rzeczywiście można się niepokoić — gdyż jeśli nie przestaniemy, pochyleni nad naszą przepaścią, wywoływać z nicości demona, wypełni on wszystkie zakątki naszego bytu! Świat będzie taki, jakim my go zechcemy. Jeśli więc istnieje Bóg na wysokościach i w dodatku miłosierny, niech sprawi, abyśmy „złych snów nie miewali”, gdyż „nie jest to dobre, ani wyjść może na dobre”.Co miałbym do powiedzenia o morale

Człowieka zbuntowanego?Jest to utwór na który z całego

serca chciałbym się zgodzić. Ale w tym sęk, że dla mnie sumienie, sumienie indywidualne, nie posiada tej mocy, co dla niego, gdy idzie o zbawienie świata. Czyż na każdym kroku nie

widzimy, że sumienie nic prawie nie ma do powiedzenia? Czy dlatego człowiek zabija, lub dręczy, że doszedł do wniosku, iż ma prawo? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą. Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do śmierci była już tak wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy w domu, uśmiercał z łatwością ludzi. Więc to co dzisiaj nas peszy, to nie taka czy inna problematyka, to, aby tak się wyrazić, rozpuszczenie się problematyki w masie ludzkiej, jej unicestwienie pod działaniem ludzi.Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty

i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów. A z tego wynika, że nie w sumieniu jednostki tkwi sprężyna działania, lecz w tym stosunku, który wytwarza się między nią a innymi ludźmi. Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg a nawet szatan są nieważni, gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek.Na całej przestrzeni książki Camusa nie odnajduję tej prostej prawdy: że grzech jest odwrotnie proporcjonalny do ilości ludzi, którzy mu się oddają — i ta deprecjacja grzechu i sumienia nie odzwierdadla się w dziele, które dąży do ich wyolbrzymienia. Camus także, śladami innych, wydobywa czło-wieka z masy ludzkiej, a nawet z obcowania z drugim człowiekiem, konfrontując duszę pojedynczą z

egzystencją — to tak wygląda jakby rybę wydobył z wody.Myśl jego jest zbyt

indywidualistyczna, zbyt abstrakcyjna.Od dawna już ta rasa moralistów wydaje mi się zawieszona w próżni. Jeśli chcede abym nie zabijał, i nie prześladował, nie usiłujcie mi tłumaczyć, że bunt jest „afirmacją wartości” — spróbujde raczej rozładować sieć napięć, które wytworzyły się między mną a innymi, ukażcie, jak jej nie ulegać. Sumie-nie? Wprawdzie mam sumienie, ale jak wszystko we mnie, jest ono raczej pół-sumieniem i niedosumieniem. Jestem pół- -ślepy. Jestem lekkomyślny. Jestem byle jaki. Camus, drapieżny znawca świata niższego, jeden z tych, którzy najlepiej potrafili oddać „lukę” królującą w naszym nieuczłowieczeniu — a jednak i on szuka zbawienia w wysublimowanych formułkach.Dlaczego, czytając moralistów,

zawsze mam wrażenie, że im wymyka się człowiek? Bezsilny, abstrakcyjny i teoretyczny wydaje mi się morał — jak gdyby prawdziwa nasza egzystenqa urzeczywistniała się gdzieś poza nim. Zapytuję: czy to sam Camus przemawia do mnie w tej książce, czy pewna szkoła myślenia moralnego, która wytworzyła się na ziemi francuskiej zbiorowym wysiłkiem rozmaitych Pascalów — i oni ten instrument, wydoskonalony i wyostrzony usilną pracą tylu myślicieli, aplikują tak oto bezpośrednio mnie i innym ludziom? Nie jestże to morał wyspecjalizowany? Rozbudowany? Rzekł-bym, przesadnie głęboki? Nadmierny?

Przerastający? Morał, będący nie tylko dziełem ludzi o speqalnie wysubtelnionym poczuciu głębi, lecz w dodatku wzajemnie siebie w nim do-skonalących. Ich myśl tylko z pozoru jest indywidualistyczna •— zajmuje się jednostką, ale nie jest tworem jednostki.Co chwila namiętność Camusa rozbija

ten szkielet i wów- czas oddycham. Niemniej męczy mnie owo sumienie wyśru-bowane, które mi podsuwa, sumienie ostateczne i kosmiczne. Jak ożywić moralność, odebrać jej ten aspekt teorii, jak sprawić, aby trafiała do mnie, do człowieka? Na próżno Camus chce mi pogłębić sumienie. Mój problem, to nie doskonalenie mojego sumienia, a to przede wszystkim, jak dalece moje sumienie jest moim. Albowiem sumienie, jakim dzisiaj dysponuję jest tworem kultury, a kultura jest czymś co wprawdzie z ludzi powstało, ale z człowiekiem bynajmniej nie jest iden-tyczne. I tu chcę powiedzieć: stosując do mnie ten wytwór zbiorowy, nie traktujcie mnie jak gdybym był samoistną duszą w kosmosie — droga do mnie wiedzie poprzez innych ludzi. Jeśli chcecie przemówić do mnie skutecznie, nigdy nie mówcie do mnie wprost.Samotność, bijąca z Camusa, męczy

niemniej od marksistowskiego, suchego, kolektywizmu. Im prawdziwsze są wartości tej książki, tym bardziej męczy. Podziwiam, zgadzam się, podpisuję się pod tym, popieram — a jednocześnie od-noszę się do własnej mojej afirmacji z niedowierzaniem.W tym kierunku idę — i nie dlatego

żebym chciał, ale że muszę.

V

Sobota

Wczoraj u Gośki na garden party petites tables thé dansant przechwalałem się do przesytu swoim drzewem genealogicznym i przechwalałem się w obliczu wszystkich obecnych, raz ciężko i grubo, to znowu cienko, potem nachalnie i tubalnie, potem znów kręto i dookoła Wojtek, potem znów ujmująco, a dalej namiętnie, lub też naukowo, i tak przechwalałem się aż w końcu Hala z Zosią ze sztucznym poziewaniem zawołały: — Na miłość boską, przestań nudzić, przecież to nikogo nie obchodzi !

Niedziela

Gdy to zawołały, powiedziałem: — Wyobraźcie sobie! Wszak wiadomo że nie jestem hrabią. A jednak przed kilku laty ogłosiłem się hrabią w

VI

kawiarni Rex, dokąd chodzę co wieczór, i przez dłuższy czas wołano mnie do telefonu ,,conde Gombrowicz” — przez dłuższy czas tylko — gdyż w ręce moich przyjaciół z Café Rex wpadł tom Braci Karamazow Dostojewskiego w którym przeczytali że każdy Polak podróżujący za granicą jest hrabią.Zaledwievto powiedziałem, rzekł jeden z obecnych: — Cóż

za mania w panu, cóż za chęć nieustająca kompromitowania imienia polskiego przed cudzoziemcami!

— Ha! — zawołałem. — Ja wcale nie dla kompromitowania, ja dlatego że to przyjemnie!A na to Ira z Mają i z Lusią

zawołały:— Ależ, Witoldzie, ależ prosimy

cię bardzo, ależ nie będziesz nam wmawiał, że człowiek jak ty, że ktoś na twoim poziomie hołduje takim głupstwom! A Fila dodała: — Wszak jesteś pisarzem, a to więcej znaczy niż gdybyś był hrabią.Wówczas...Wówczas...•Wówczas...Spojrzałem na nie jakoś dziwnie tym

wzrokiem moim ła- zarzowatym samoobnażenia i nędzy — i powiedziałem

szczerze na bosaka.— Wolę być uważany za hrabiego

tóut court niż za hrabiego sztuk pięknych, markiza intelektu i księcia literatury.I zawołały chórem: — Jak ty się

zgrywasz!

Poniedziałek

Ale te rozmowy u Gośki przypominają mi inne, u Zygmuntów, przeżycie. Tak, tak, wtedy na tym wieczorze wcale nieźle zareferowałem siebie! Przyszedłem późno, gdy wieczór był już w swoim apogeum i — wszedłszy — usiadłem w bocznym pokoju rozmawiając z Krysią i z Jolantą, oraz z Ireną. Ale zjawienie się moje nie przeszło

niepostrzeżenie i dwie, trzy osoby przysiadły się do nas a po chwili już wszyscy prawie, już całe grono tych Polaków... ciekawych... spragnionych... zasłuchanych... łowiących z natężeniem moje słowa, ach, raczej niedbałe, ale ostre i z hamowanym rzucane podnieceniem.0 czymże mówiłem? Mówiłem, gdyż tak wynikło z toku pogawędki, o faustowskiej i apolińskiej koncepcji człowieka1 o decydującej dla współczesności roli baroku, a mówiłem z tą wewnętrzną, szlachetną wibracją genialności, która na-

rzuca przemożnie zwykłemu życiu własną, wyższą rację. Surowość moja („Nie, tego nie wolno wam powiedzieć!”) łączyła się z tajemnicą („Czym jest niepokój?”) i z kategorycz- nością wodza duchowego („Oto droga i po tej linii — linii krzywej — musimy iść!”). A światła przyćmiono. Więc w pewnej chwili słuchacze, oczarowani moim mrocznym lśnieniem, jęli się domagać abym powiedział czym jest sztuka, na czym polega sztuka, co to jest sztuka? — i te pytania opadły mnie jak psy mnie opadały gdym niegdyś, przed laty, zajeżdżał przed dwór we Wsoli. Odrzekłem:

— Nie, tego wam nie powiem!Dodałem:— To mogę powiedzieć tylko osobie

równej mnie rangą. W tym towarzystwie — tylko jednej osobie.Zapytano: — Komu?— Tylko jej — odrzekłem, wskazując

jedną z pań — tylko jej, bo ona jest księżną!

Wtorek

Ta u Zygmuntów scena bardziej bolesne, a niedawne, nasuwa wspomnienia...Na tej kolacji u Iksów coś się ze mną

stało!Byliżby lepsi ode mnie pod względem

towarzyskim? Nie sądzę. To jedna z tych rodzin argentyńskich z tak zwanej oligarchii, wprowadzonych w arystokrację międzynarodową mariażami z Castellane, z Buccleuch-et-Queensberry, z Wurm- brand-Stuppachami i z Brancacio-Ruffano. Ale, gdybym nawet uznał lepszość tych dostojeństw... gdzież moja przewaga artysty? Subtelność i wydoskonalenie smaku, które powinny ich zmusić do liczenia się ze mną!Ale coś się stało...Zamiast wejść do salonu swobodnie,

wszedłem nieśmiało. Być może przez jedną tylko chwilę pozwoliłem aby mi zaim-ponowali. I to wystarczyło — od razu tamto moje ja, rodem z biednej mej kawiarni, skoligacone z drobiazgiem podrzędnych poetów czy nawet zwykłych owocarzy, od razu cała manieelegancja smutna, szara wdarła się... Jak strasznie! Byłem zupełnie zmiękczony... Dłuższy czas siedziałem w milczeniu. I nagle zacząłem się starać! Ach, tak, zacząłem rozmawiać i starałem się... starałem się być swobodny — i elegancki — przyjemny...Cały mój świat zawalił się. Wszystko

zdobyte wysiłkiem wielu lat poszło w gruzy. Gdzież duma moja? Rozum? Doj-rzałość? Wzgarda? Wszystko przepadło, ty zaś starasz się, o, starasz się, starasz, na kolanach przed bogiem, którego tysiąc razy obalałeś!

• A wyszedłszy z tej łaźni pobiegłem w nocy, pustymi miasta ulicami, do podrzędnej mojej kawiarni aby móc powiedzieć kilku znajomkom i kompanom moim, którzy tam grali w kości popijając wino Toro:— Wracam od...

Środa

Ale to z czym innym, z czymś odleglejszym mi się kojarzy.

Przed wojną. Kawiarnia Ziemiańska w Warszawie. Dymna chmura. Stolik młodych pisarzy i poetów. Awangarda. Proletariat. Surrealizm. Socrealizm. Wyzwoleni z przesądów. Mówią: — Głupie snobizmy epoki kończącego się mieszczaństwa! Albo: — Śmieszne uprzedzenia rasowe feudalizmu!Lecz ja przysiadam się i z miejsca

zaznaczam, chociaż mimochodem, że moja babka była kuzynką Burbonów hiszpań- sjtich. Po czym najuprzejmiej podsuwam im cukier — nie Kazimierzowi jednak (który wśród nich królował gdyż naj-lepszym był poetą) ale Henrykowi (który jest bardziej z towarzystwa i ojca ma pułkownika). Gdy zaś rozpoczyna się dyskusja popieram zdanie Stefana, ponieważ on z ziemiańskiej rodziny. Albo mówię: — Stasiu, poezja poezją, ale przede wszystkim ci radzę: nie bądź gminny! Albo: — Sztuka jest zjawiskiem w pierwszym rzędzie heraldycznym! Śmieją się lub pozie- wają, albo protestują — ale ja tak miesiącami, latami całymi z niezłomną konsekwencją absurdu, z powagą nonsensu, z naj-większą pracowitością dlatego właśnie

iż rzecz nie warta pracy. — Nuda! Idiotyzm! Kretyństwo! — krzyczą, ale powolutku jeden, potem drugi ulega, oto już ten bąknął że dziadek miał willę w Konstancinie, tamten daje do zrozumienia, że siostra babki była „ze wsi”, a inny jeszcze niby dla zabawy wyrysował swój herb na bibułce. Socrealizm? Surrealizm? Awangarda? Proletariat? Poezja? Sztuka? — Nie. Las drzew ge-nealogicznych, a my w ich cieniu.Powiedział mi poeta Broniewski.— Co pan robi? Co to za dywersja?

Pan nawet komunistów zaraził herbarzem!

Czwartek

W Argentynie znalazłem się bez grosza — w bardzo trudnej sytuacji. Wprowadzony zostałem w świat literacki i ode mnie tylko zależało abym rozumnym postępowaniem pozyskał tych ludzi. Lecz ja poczęstowałem ich genealogią i sprawiłem, że się uśmiechnęli.Ta pasja, ten obłęd stylizowania i

to możliwie najbardziej idiotycznego! Ta mania genealogiczna, która rujnuje mnie, za którą płacę moją karierą społeczną! Gdybym naprawdę był snobem. Ale nie jestem nim. Nigdy nie zrobiłem najmniejszego wysiłku aby „bywać” i „towarzystwo” mnie nudzi, nawet mnie mierzi.Cóż skłania mnie do tych wspomnień?

Co? Herbarz. Powiedziano mi że ktoś w Argentynie nosi się z zamiarem wy-dania herbarza, specjalnego herbarza

dla emigrantów. Herbarz emigrancki, oto szczyt, arcydzieło naszego absurdu.A mimo to, jeśli ta książka się pojawi, będzie jedną z najpraw-dziwszych jakie urodziły się między nami. Gdyż te rzeczy nie skończyły się — ani we mnie, ani w wielu innych Polakach. Przejechały się po nas wojny i rewolucje, zburzenie miast, śmierć milionów, ideologie, ale łąka nasza po staremu zakwita mitologią herbarzy, wyobraźnia pozostała wierna dawnej miłości: kocha hrabiów. I nie ma potworności o którą nie owinąłby się ten powój. Słyszałem przecież niedawno najzacniejszą w świede kobietę, opowiadającą ze łzami w oczach jak Niemcy zamęczyli w Polsce X-a. Ale ja wiedziałem dlaczego ona to opowiada. Czyhałem jak kot na mysz... i usłyszałem w końcu to co, wiedziałem, było nieuniknione. — Nie dziwcie się że się tym tak przejmuję, ale to właściwie moja rodzina... Moja matka była l-o voto-...Więc przyznaj de, że dla tego szału

waszego nie ma dość krwawego pretekstu.Nie bądźcie zakłamani i przyznajcie,

że do dzisiaj, choć wyrzuceni z salonów, odmawiacie litanię górnobrzmiących Tnazwisk.Dlaczego rumienicie się? Dlaczego

zżymacie się i prote- stujede, że już z tego wyrośliśde — jeśli dobrze wiede, że- śde wcale nie wyrośli, że to w was jest.Ale w takim razie... ale, jeśli tym

jesteśde nadziani... jeśli to w was tkwi... jakże pretendować do

rzeczywistego istnien»? W rzeczywistym życiu? Hierarchie, mity, godnośd powsra*- w dawniejszym ćwierćświatku waszym i dziś już umarłe —- albowiem ów fragment bytu, z którego powstały, już sczezł — dągłe jeszcze przesłaniają nam byt i tym to zdechłym bożyszczom składamy pokątnie śmieszne ofiary.Dość, dość... Dlaczego mówię o was?

Lepiej abym mówił o sobie. Posłuchajcie mojej opowieści. Dla mnie arystokracja to było jedno z tych niedojrzałych zaburzeń, potwornych, zielonych urzeczeń, nie wiedzieć — zrodzonych ze mnie, czy też mnie narzuconych z którymi zmagałem się w literaturze, bardziej jeszcze w życiu. I, jak zawsze bywa z taką niedojrzałą mitologią, wydaje się ona niesłychanie łatwa do prze- zwydężenia — a dopiero głębsze w nią wejrzenie i śdślejszy rachunek sumienia ukazuje całą jej drapieżną niezniszczal- ność. Co do mnie — czyż nie mogłem po prostu wzgardzić snobizmem i obródć go wniwecz, ubierając siebie w te gotowe frazesy, które czekają na nas w takich wypadkach: „Nie, mnie to nie imponuje, dla mnie nie tytuł ma znaczenie, lecz wartość człowieka, nie, któż by wierzył w te śmieszne przesądy!” I mówiąc tak nie skłamałbym o tyle, iż rzeczywi-ście byłoby to zgodne z moim rozumem, raczej postępowym i wypranym z owej przedwiecznej głupoty. Ale, będąc prawdą, byłoby nią tylko do pewnego stopnia i takie postawienie sprawy nie jest według mnie dość inteligentne, owszem, świadczy0 powierzchownym ujęciu — gdyż moc wszelkiej mitologii niedojrzałej na tym się zasadza, że ona daje się

nam we znaki choć jej nie uznajemy i doskonale wiemy, że jest bzdurna. Wystarczy aby do dojrzalca, który proklamuje swoje wyzwolenie z przesądów, zbliżył się książę z krwf i kości, a w nim cała jego „równość” stanie się pracowita, wysilona, ha, będzie musiał dobrze mieć się na baczności aby nie stoczyć się w nie-równość! Jeśli więc musisz bronić się przed tym, to dowód że jednak istnieje to coś! Sprawy nie zawsze układają się tak gładko, jak by tego pragnęła demokratyczna poczciwość.I nietrudno pojąć, dlaczego muszą

liczyć się z tymi hierarchiami nawet ci — nowocześni. Czyż nie dlatego, że choć tobie markiz nie imponuje, imponuje jednak innym —: ty zaś musisz liczyć się z innymi. Nie przyjdzie ci łatwo potraktować za pan brat kogoś przed kim inne schylają się głowy — daremnie będziesz wymyślał im po dchu od głupców — i tak to niedojrzałość znajduje zawsze swoich ludzi i nimi się trzyma. Ale można by także powiedzieć że, nie uznając wartości osobistej arystokraty, nie jesteśmy jednak nieczuli na fakt, że on jest produktem wielowiekowego luksusu (do którego wszyscy wzdychamy), że jest uosobieniem bogactwa, beztroski, wolności, tworem środowiska które, słusznie czy niesłusznie, wydobyło się z nędzy żyda. Arystokracja rodowa nie wyróżnia się zaletami. To ludzie nieraz źle wychowani.To niezbyt światłe umysły i jakże często rozmiękczone i niesmaczne charaktery. To bardzo kiepska estetyka i chamie dość wątpliwy. Ich

służba jest na ogół o wiele lepsza od nich, nawet pod względem manier. Ale wady arystokracji wynikają z jej trybu życia, są świadectwem jej stopy żydowej i tę to stopę delikatną uwielbiamy wbrew moralnej i estetycznej naturze zjawiska. Można też dodać, że arystokracja pociąga1 zachwyca jak wszystkie światy hermetyczne, ekskluzywne, które mają swój sekret — wabi ona tą samą tajemnicą, która migotała i lśniła Proustowi tyleż w grupce jeunes filles en fleur co w salonie pani de Guermantes.A zatem takie sumaryczne załatwienie

się ze snobizmem kilkoma pseudodojrzałymi frazesami nie świadczyłoby zbyt korzystnie o osobie, która tak się broni i musiałem szukać innej drogi — ale jakiej ? Nie wiem, doprawdy, czy nie będzie nadużyciem z mojej strony jeśli znów otworzę księgę wspomnień moich... Tak, tak! Nie mogłem naturalnie pozwolić aby Rotszyldowie lub Faucigny Lucinge... aby stara księżna Frandszkowa lub Eddy Montague Stuart zapanowali nade mną — musiałem się bronić, o, tak, jeżeli chciałem znaczyć cokolwiek w kulturze musiałem roztrzaskać na mym niebie hrabski i książęcy zodiak! Ale jak? Na te choroby znam tylko jedno lekarstwo: jawność. Choroby sekretne leczą się tylko ujawnieniem. Nie to męczyło, gdym spotykał na fajfach starą Franciszkową, że ona mnie dominowała bezkresnym i, zda się, nieomal wyuzdanym wyrafinowaniem kończyn, ale że ja wstydziłem się do tego przyznać — i ta to dyskreqa była mi klęską! W dniu, w którym odważyłem się głośno

obwieścić moją słabość, pękł łańcuch przykuwający mnie do tej pędny. Pamiętam jak dziś, stało się to przed laty w Sztokholmie, gdziem przypadkowo spotkał księda Gaetano, który z siostrą swoją Pauliną de Anticoli-Corrado, markizą Pescopagano, mieszkał u Oppedheimherra. Tak, tam po raz pierwszy ustaliłem swoją metodę podejścia do arystokracji.Łączyła księda z nieboszczykiem

ojcem moim dość bliska zażyłość a nawet, być może, subtelna nić dalekiego pokre-wieństwa; więc, dowiedziawszy się kim jestem, prosił abym co dzień po obiedzie zachodził do nich na kawę. Ale już wspo-mniałem, że nie mam w sobie nic z bywalca salonowego, a czułość moja na arystokrację w tym jedynie przejawia się iż mnie doskwiera jej wyższość. Te więc wizyty u księda Kajetana niezbyt mi były na rękę, a nawet wkrótce stały się trudnym do zniesienia dężarem — albowiem przewijał się tam naj- błyskotliwy krem haute société i rodził się genre, który mnie unicestwiał. Nie byłem, bezsprzecznie, dość wprowadzony w podniebną strefę durchlaucht ani dość biegły w koligaqachrodzin panujących, ani dość au courant plotek, komeraży, będących żerem tego wykwintu, wykwint ten określających.O, z jakąż rozkoszą byłbym wyznał moją podrzędność i skurcz gardła mego, aby rzecz postawić na ostrzu noża i w świetle białego dnia! Ale te hierarchie opierają się na tym, że są nie wyznane, świat wyższy dlatego właśnie posiada moc imponowania iż wszyscy zachowują się tak, jak gdyby wcale nie chodziło o imponowanie, jakby imponowanie ciągłe, nieustanne

nie było jego najesencjonalniejszą treścią. Świat wyższy nie pozwala uchwycić się w swoim właściwym sensie i to sprawia że jest niezwalczony. I książę, a wraz z nim cała jego czereda, traktowali mnie jak gdyby nie było wiadomo, że mnie zaszczy-cają...Tak — rozbić, zniszczyć salon

dlatego jest niepodobieństwem, że salon natychmiast wÿJrzuca za drzwi wszystkich, którzy nie są salonowi. Musiałem przeto działać chytrze — i pierwsze zwycięstwo odniosłem gdy, spoglądając w lustro, zapytałem księcia czym dość dystyngowany (croyez-vous que je suis assez distingué?).Pytanie, które w pierwszej chwili

poczytano za żart. Ja jednak powtórzyłem je i to tak aby zrozumiano, że to jednak nie żart !Wówczas nastąpił moment lekkiej

paniki, gdyż salon, właśnie dlatego, że dystynkcja jest jego naczelnym zadaniem, udaje, że nic o tym nie wie, przyjmuje że dystynkcja jest czymś wrodzonym wszystkim bywalcom jego!Wtedy jednak powtórzyłem jeszcze

raz moje pytanie; ale tym razem żartobliwie, jakbym się zabawiał.

Po czym zapytałem : — Pourrais-je un jour être ausń imposant et aussi distingué que vous, prince, et vous, madame? Voilà mon rêve! (Czy kiedyś zdołam być równie dystyngowany, jak państwo — oto moje marzenie!)Pytanie bardziej jeszcze drastyczne

niż poprzednie i bez kwestii, było to chodzenie po linie — pytanie to, postawione poważnie, byłoby nieprzyzwoitością, lecz, jako żart,

stałoby się jeszcze karygodniejszym nietaktem, bliskim bezczelności. Musiało być wypowiedziane w ten sposób aby stało się jasne, iż ja rzeczywiście uznaję ich książęcość (tutaj hołd im oddawałem), ale jednocześnie musiało zawierać odciążający element uciechy i rozbawienia —* że niby ja bawię się tą sytuacją, to znaczy, bawię się nimi i sobą.Do tego zmierzałem. Tak, bawić się

nimi — to była meta sekretna mego przedsięwzięcia, oznaczająca triumf ostateczny i nieodwołalny! Lecz bawić się nimi było mi wolno tylko pod warunkiem, że potrafię bawić się sobą, to jest moją wobec nich nieśmiałością, moją niezręcznością — jedynie .taka obosieczna zabawa mogła zapewnić im i

mnie dystans wobec tej gminnej, ba, ordynarnej prawdy, którą ujawniłem. Kajetan zrozumiał. Uchwycił zarówno moją szczerość i moją zabawę. A zabawa moja spodobała mu się dlatego właśnie, że wprowadzała w krwawy i okrutny a jakże zamaskowany sens arystokracji — więc powoli dał się wciągnąć w gierkę, która polegała z mojej strony na coraz jaskrawszym akcentowaniu różnic między nami — i w ten sposób niepostrzeżenie zdołałem wyzuć tych arystokratów z wszystkich masek, rozebrać ich niejako do goła, sprawić że Arystokracja już przestała się kryć ze swą prawdziwą istotą. Po pewnym czasie już jawnie pozwalano mi na to abym się nimi delektował i Gaetano bez żenady wta jemniczał

mnie w swoje drzewo, po to tylko aby mi zaimponować — lub, podnosząc nogawkę,

pozwalał by mnie unicestwiała uszlachetniona, jak wino, pędna. Ja zaś delektowałem się, ubawiony, że się delektuję...

Rzecz jasna, był to jedynie epizod... wyzwalający błysk stylu na niebie mętnym i niewydarzonym. Wkrótce wyjechałem ze Sztokholmu i rozbełtane żyda odmęty zalały moje chwilowe zwycięstwo; a gdym po latach w Paryżu, u mojej ciotki Fleury, spotkał się z książęciem, książęcość, niepomna naszych zabaw, znów była hermetyczna jak butelka starego koniaku. Wszelako od Sztokholmu datuje się sekretna praca ducha mego, zmierzająca do oswojenia tygrysa arystokracji. Od tej chwili począł się wyrabiać we mnie ten sposób bycia, polegający na wyzwoleniu poprzez ujawnienie. Odtąd wchodziłem w półświatek hrabski nie bez lubieżności — i brałem udział w ich nabożeństwie, oddając cześć należną, wypełniając.ceremoniał, celebrując święty obrządek — aż słupiała i do rozpuku gorszyła się demokratyczna mądrość na widok intelektualisty przemienionego w fircyka. Ale cóż wy wiecie o trium-fie, który pozwala rozkoszować się własną niedojrzałością i jest jednocześnie jej wyswobodzeniem i przezwyciężeniem? A także — czy znana jest wam boskość przeciwstawiania istotnym i brutalnym wartościom życia (jak zdrowie, rozum, charakter) tych wartości fikcyjnych, hrabiowskich, wyssanych z niedojrzałego palca, których jedyne znaczenie polega na tym, że stanowią czystą grę hierarchii i wartościowania? Czy wie-

cie, zresztą, co to — upierać się przy własnej rzeczywistości, takiej jaka ona jest, wbrew wszystkim protestom rozumu? Czy znacie szał rozkoszowania się absurdem? Ha, jeśli klękam przed książętami to nie po to aby im się poddać...

Klęknij, Ryszardzie, by czymś wyższym zostaćWstań, sir Ryszardzie i Plantagenecie...

Klękając przed książętami, ja, Plantagenet, cieszę się nimi i sobą i światem — nie oni moimi są książętami, ja jestem księciem tych książąt!

(Po co to napisałem?Mnie idzie o metodę.Zwróćcie uwagę na moją metodę i

spróbujcie zastosować ją do rozładowania iniiych mitów).

Sobota

Niestety, jest pewne, że ewolucja psychiczna tego pokolenia obrała zgoła inny kierunek — nie ten, który ja proponuję. Oto pokolenie ubogie i poważne pracowników, dążących do zaspokojenia elementarnych potrzeb — szare pokolenie robotników, urzędników, gdy ja jestem wyrazicielem luksusu, zabawy, nieomal — igraszki.

Azali szarość przytłoczy wszystek blask egzystencji? Nie wątpię, że nigdy ni& zostanę zrozumiany przez tych inżynierów. Ale... przyszłość pokaże kto był tu głęboki, a kto po-wierzchowny. Czyż zabawa nie jest także

elementarną potrzebą? Młodzież z proletariatu póki nie zostanie wprzęgnięta w kierat, okiełznana pracą — czyż nie bywa uśmiechnięta?

Środa

W „Kulturze” z września artykuł Jana Winczakiewicza o Balińskim, Lechoniu, Łobodowskim i Wierzyńskim. Figurują oni w antologii, którą dr St. Lam przyrządził pod kategorycznym tytułem Najwybitniejsi poeci emigracji.Recenzja Winczakiewicza zawiera

tylko jedną prawdę i dlatego tym silniej uderza... gdyby jednak jej autorem nie był poeta, pełen kultu, ukłonów, delikatności dla Poezji, nie nazwałbym jej druzgoczącą. Ale w tym rzecz, że cała nieco staroświecka galanteria, z jaką Winczakiewicz całuje końce paluszków Muzy wierszowanej, nie zdołała stłumić w nim jęku, który podzielam: dlaczego to wszystko myszką trąci? „Wszyscy czterej zapatrżeni są w przeszłość” — stwierdza z żalem wielbiciel, aby dodać zaraz coś jeszcze gorszego:

„Więcej: patrząc w przeszłość, patrzą oczyma przeszłości. I więcej: spoglądając na wypadki bieżące, patrzą również oczyma przeszłości”.Jaka szkoda! Gdyby chodziło o

zwykłe wiersze to ostatecznie, nic wielkiego. Ale to są przecież wiersze „świetne”, „znakomite”, które budzą tyle naszego podziwu— więc niechby przynajmniej nas nie kompromitowały. Tak, lepiej by było aby te cztery oblicza „najwybitniejszych” nie spoglądały na nas jak z albumu starych rodzinnych fotografii, aby te uwiel-

biane tomiki nie były albumami jesiennych zasuszonych liści. Ou sont les neiges d’antan? Cóż nam ględzą czterej subtelni królewicze naszego marzenia, jakąż to kantyczkę nuci ich tkliwa harfa? O, ta kantyczka jest właściwie kołysanką! Spać...Nie atakuję bynajmniej czterech

znakomitych poetów (trudno, jak słusznie pisze Winczakiewicz, aby zmienili sobie oczy) — atakuję li tylko nasz podziw. Ou sont les neiges d’antan? W tej logice, która poezji emigracyjnej każe być poezją wspo-mnień, żalu, odwrotu, ucieczki, lub, w najlepszym wypadku, nieteraźniejszości, w tej logice jest coś tak dialektycznie i hi-storycznie logicznego, iż to nieomal daje w pysk. Cóż innego pozostało nam, prócz tej subtelnej wspomnień perfumy? Azaliż nie jest historycznie uzasadnione i zapisane w księgach marksi- zmu-leninizmu, że poezja warstw kończących się musi być poezją dnia wczorajszego? Wsiądźmyż tedy posłusznie do dyliżansu tych czterech historycznie uzasadnionych poetów i jedźmyż wraz z nimi ku tym gajom byłych słowików i byłych róż, ku starodawnym pocztówkom, mołojcom i babcinym sztambuchom. Ou sont les neiges d’antan? Daremnie „poloniści” w rodzaju p. Weintrauba pocieszają nas że jednak Wierzyński szuka nowych form wypowiedzi i że jego rytmika staje się „swobodniejsza” a liryzm bardziej bezpośredni i ści-

szony. Tu nie idzie, niestety, o rytmikę ani o liryzm, głośniejszy lub cichszy, ale o nastawienie duchowe, o samo nastrojenie — i nie tyle harf, ile harfiarzy.

Ou sont les neiges d’antan? Ale nie zgadzam się z Wincza- kiewiczem gdy mówi, że to romantyzm zmusza ich do unikania współczesności i że ich aintelektualizm jest przyczyną ich bezradności w świecie dzisiejszym, antyromantycznym, w którym jest miejsce tylko na poezję intelektualną. Nie. Dzień, źle mówię, noc, którą przeżywamy, wypełniona jest po brzegi romantyzmem o mocy tysiąca Byronów. Nie było nigdy takiej burzy w udręczonym łonie ludzkości, ocean nasz ryczy i rozbija się o skały. I nawet skłonny jestem mniemać, że cuda tej grozy nie są obce czterem historycznie uzasadnionym bardom, o których mowa. Ale tej piękności nie mogą oni zmieścić w swoim Wierszu, w Wierszu, który wyrobił się im w dawnych przedwojennych czasach i to nie włazi im w metaforę, to nie mieści się im w stylu.Jak zemściła się na tych ludziach

naiwność ich wiary w Poezję i w Poetę, ich kult formy poetyckiej, ich zapamiętanie we wszystkich fikcjach, jakie wytwarza środowisko poetów! Poeta dnia dzisiejszego powinien być dzieckiem, ale dzieckiem chytrym, trzeźwym i ostrożnym. Niechaj uprawia poezję, lecz niech w każdej chwili będzie zdolny zdać sobie sprawę z jej

ograniczenia, brzydot, głupot i śmieszności — niech będzie poetą, lecz poetą gotowym w każdej chwili poddać rewizji stosunek poezji do życia i-rzeczywistości. Niech, będąc poetą, nie przestaje ani na chwilę być człowiekiem i niech człowieka nie podporządkowuje „poecie”. Ale tego auto- -szyderstwa, tej auto-ironii, auto-pogardy, auto-nieufności nie była w stanie zapewnić naiwna szkoła Skamandra, której jedyną ambicją było pisać „piękne wiersze”. Gdy więc dzisiaj Lechoń powinien by odnowić i zreformować w sobie poetę- -Lechonia, w czym znajdzie punkt oparcia, gdzież jest to coś co by mu pozwoliło zaryzykować jakąkolwiek zmianę? Boi się on naruszyć w sobie choćby jednego przecinka, gdyż kto wie, a nuż przestanie wówczas być poetą i wiersze będą mniej pięknymi wierszami? Jak Lechoń może w tym sensie zwrócić się przeciw poecie-Lechoniowi, jeśli Lechoń jest — tak czytaliśmy — „altissimo poeta”, i jeśli poezja stała się jego fachem, sytuacją społeczną, postawą duchową? Jakże popsuć sobie tak szczęśliwie ustaloną harmonię z czytelnikami?Tym czterem historycznie

uzasadnionym, którzy zostali nam dani abyśmy ich podziwiali i, podziwiając, poczuli rozkosz wymierania i bezsilności, nie brak formy — brak im dystansu do formy. Swobodni wobec świata, na jednym tylko punkcie są skrępowani: na punkcie poezji. A to okropne, to ciasne „ja jestem poetą”,

wypowiedziane z namaszczeniem świętego wtajemniczenia, odcina ich od wszelkiej piękności, która rodzi się w gąszczach życia i uderza w uświęcone formy. Co pewien czas, dokonywując śmiałego zamachu na wła-sną sztywność, wprowadzają jakąś straszliwą innowację — nowy rym lub asonans — i na tym koniec.

Artysta, który urzeczywistnia się wewnątrz sztuki, nigdy nie będzie twórczy — musi on koniecznie umieścić się na tym jej pograniczu, gdzie sztuka styka się z życiem, tam gdzie powstają niemiłe pytania w rodzaju: o ile ta poezja, którą piszę, jest konwencjonalna, a o ile naprawdę jest żywa? Jak dalece kłamią ci, którzy mnie wielbią, i jak dalece kłamię, uwielbiając siebie jako poetę? Gdy jednak kilka takich pytań postawiłem w artykule Przeciw poetom, pytań wcale nieskomplikowanych, których jedyną specyficzną właściwością było, że dotyczyły nie samej sztuki wierszowanej a tylko jej związku z rzeczywistością, okazało się że nikt nic nie zrozumiał, a już najdoskonalej nie zrozumieli poeci. Gdyż cechą tej religii, jak wszelkiej innej, jest, że ona nie dopuszcza zwątpienia, nie chce wiedzieć. Ale dość. Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym

warunkiem — aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pełne zadośćuczynienie i sto razy powiem, że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nic nie mam przeciwko temu).Ty jednak, narodzie, strzeż się

ich historycznie uzasadnionego zmierzchu. Nie daj się wciągnąć w gierkę, która polega na tym, że oni „śpiewają” a ty podziwiasz. Zrewiduj swoje komunały. Czasem bywa tak, że podziwiamy, bośmy przyzwyczaili się podziwiać, a także dlatego, że nie chcemy popsuć sobie parady. Bywa też, że podziwiamy przez delikatność, aby nie robić przykrości. Na wszelki wypadek doradzam: uderzmy w nich mocno aby zobaczyć, czy się nie przewrócą. A ten cios, być może, wyzwoli w nas teraźniejszość i da nam klucz do przyszłości. Głupcy! Dlaczego pozwalacie aby poetów narzucała wam historia? Wy sami musicie ich stwarzać, ich i historię.

Piątek

Poszedłem dó modnego sklepu Ostende i kupiłem parę 88 bucików żółtych, które okazały się za ciasne. Wróciłem więc

do sklepu i wymieniłem tę parę na inną, tego samego fasonu i numeru i w ogóle identyczną pod każdym względem, która okazała się

równie ciasna.Bywa, iż sobą zdumiewam siebie.

Sobota

X., jego żona, oraz p. Y. nader czynny w Polonii argentyńskiej, opowiadali mi ploteczki. Podobno na posiedzeniu organizacyjnym jakiegoś stowarzyszenia postawiono moją kandydaturę na członka — wówczas prezes, czy tam ktoś, wyskoczył i ryknął, że dla takich wyrodków miejsca tu nie ma! A na posiedzeniu innego komitetu uchwalono, że moja „współpraca” jest niepożądana.Bóg z nimi. Nawet gdyby wysłano

do mnie delegację z muzyką i kwieciem, nie współpracowałbym z komitetami, które śmiertelnie mnie nudzą, a także nie przyjąłbym prezesury gdyż, będąc człowiekiem poważnym, nie nadaję się na figuranta.Te zabawki w prezesów, komitety i sesje dobre są dla son- tangsjaegerów, nie dla znojnego pracownika na niwie literatury i kultury rodzimej, jak ja. Wiem zresztą, że żadna delegaga mi nie grozi, gdyż nienawiść komitetów do mnie wynika z samej ich natury i komitety, jako takie, zawsze będą mnie zwalczały, nawet gdy wszyscy ich członkowie prywatnie i na osobności będą mi szeptać na

ucho: babrz pan ile wlezie! Oby jednak spadł z nieba ogień, który by oczyścił życie argentyńskie Polaków z nadmiaru tandety. Ludzi tych nie mogę zrozumieć.Jest dla mnie zagadką, że facet,'który przeszedł przez siedem kręgów piekła, zaznał sytuacji sięgających samego dna duszy, wyczerpał ostatecznie sens walki, bólu, rozpaczy, wiary i zwątpienia, tu, w Argentynie, wylądowawszy, wstępuje jakby nigdy nic do komitetu i zaczyna recytować nieśmiertelny, jak się okazuje, frazes. Wiedza o życiu, którą uzyskali, którą musieli uzyskać, jest jak gdyby obok nich — mają ją w kieszeni swojej, ale nie w sobie — a zresztą i ta kieszeń została zaszyta.

Dzieciństwo ich tonu jest nieznośne. Tygodnik „Głos”, zasilony nowymi piórami w ciągu ostatnich lat, przestał być okropną szmatą i przerodził się w dumny i pożyteczny „organ”, niemniej jest to w dalszym ciągu zgromadzenie cioć i wujciów, oddających się wszelkim możliwym ostrożnościom aby nie zgorszyć nieletniej siostrzenicy. Ta troska o przedpotopową niewinność dzisiejszych Polaków jest rzeczywiście wzruszająca. Osoby, które doznały najostrzejszego życia, są traktowane jak pensjonarki z piątej klasy i dozwolone są im jedynie pewne tematy, należycie ocukrzone i złagodzone. Może jednak lepiej, że „Głos” zachowuje te ostrożności, gdyby bowiem „Głos” przfemówił prawdziwym swoim głosem to obawiać się należy, że głos ten rozsadziłby „Głos” w pięć minut może nawet z całą kolonią. Lękamy się naszego prawdziwego głosu i dlatego używamy „Głosu” doskonale nijakiego.Daleki jednak jestem od zwalczania

tego stanu rzeczy środkami zbyt drastycznymi. Co pewien czas ktoś — najczęściej prezes, skarbnik, lub sekretarz — zwraca się do mnie z po-ufnym wezwaniem abym stał się biczem kolonii i zjechał wszystko jak należy. Nie uśmiecha mi się ta rola. Niczego nie dokażemy babrząc się wzajemnie i wymyślając sobie od hipo-krytów, głupców i niedołęgów. Natomiast dążyć trzeba do tego, aby w tych Polakach obudziła się świadomość ich nierealności, tej fikcji, jaką

żyją, i aby ta świadomość stała się w nich decydująca. Trzeba im powtarzać: ty nie jesteś taki, ty naprawdę już wyrosłeś z tego co mówisz, ty zachowujesz się tak bo dostrajasz się do innych, celebrujesz, bo wszyscy celebrują, kłamiesz, bo wszyscy kłamią, ale i ty i my wszyscy jesteśmy lepsi od farsy w której występujemy — to im trzeba mówić póki ta myśl nie stanie się dla nich deską ratunku. Ten rodzaj Ketmanu jest nam koniecznie potrzebny. Musimy poczuć się jak aktorzy złej sztuki, którzy w swych ciasnych i banalnych rolach nie mogą się wygrać. Ta świadomość pozwo-li nam przynajmniej przechować naszą dojrzałość do czasów, w których będziemy mogli stać się bardziej rzeczywiści.Nie winię nikogo, gdyż to nie

ludzie winni, tylko sytuacja.

Czwartek

On, Miłosz, podobnie jak- oni wszyscy (literaci pewnej szkoły, wychowani na „społecznej” problematyce), doświadcza zmagań, udręczeń, wątpliwości, które były zupełnie nie znane dawniejszym pisarzom.Rabelais nie miał pojęcia o tym,

czy jest „historyczny” czy „ponad-historyczny”. Nie zamierzał uprawiać „pisarstwa absolutnego” ani hołdować „czystej sztuce”, ani też — na odwrót — wypowiadać swojej epoki, w ogóle nic nie zamierzał ponieważ pisał, jak dziecko załatwia się pod krzakiem, aby sobie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało; zwalczał, co sta-wało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy — własnej i cudzej — pisał, co mu podchodziło pod pióro.Niemniej Rabelais wypowiedział

swoją epokę i przeczuł epokę nadchodzącą i, w dodatku, stworzył nieprzemijającą i najczystszą sztukę — a stało się to ponieważ, wypowiadając siebie z najpełniejszą swobodą, wypowiadał zarazem wieczną istotę swej ludzkości i siebie, jako syna swojego czasu, i siebie, jako zarzewie nadchodzącego czasu.Ale dzisiaj Miłosz (i nie on

jeden) przykłada palec do czoła i medytuje: jak i o czym mam pisać? Gdzie jest moje miejsce? Jakie są moje obowiązki? Mamże zanurzyć się

w historii?A może szukać „drugiego brzegu”? Kim mam być? Co mam robić? Nieboszczyk Żeromski, bodaj, miał zwyczaj odpowiadać w takich razach: pisz, co ci serce dyktuje — i oto rada, która najbardziej mi trafia do przekonania.Kiedyż położymy kres tyranii

chochołów abstrakcji, aby ujrzeć na nowo świat konkretny? Potęga tych wyfilozofowa- nych antynomii jest tak wielka, iż Miłosz zupełnie zapomina z kim rozmawia i podsuwa mi rolę obrońcy „czystej sztuki”, rolę nieomal estety. Cóż mam z tym wspólnego? Jeśli przeciwstawiam się schematom, grożącym.literaturze nazbyt aktualnej, to wcale nie po to aby narzucać inny schemat. Ja nie opowiadam się za sztuką wieczną, ani czystą, mówię jedynie Miło-szowi że trzeba uważać aby życie nie przetworzyło się nam pod piórem w politykę — albo w filozofię, albo w estetykę. Nie domagam się ani sztuki stosowanej, ani czystej — domagam się swobody, domagam się twórczości „naturalnej”, takiej, która jest niepremedytowanym urzeczywistnianiem się człowieka.Lecz on mówi: — Lękam się... i

lękam się tego, że gdy oddalę się od Historii (to znaczy od truizmów doby obecnej), będę samotny. Na co ja powiem: — Ten lęk jest nieprzyzwoity i, co gorzej, urojony. Nieprzyzwoity, gdyż jest, zaiste, rezygnacją nie tylko z wybitności,

ale i z własnej prawdy, jest rezygnacją z jedynego — chyba —*• heroizmu, który stanowi dumę, siłę, -żywotność literatury. Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy. Ale lęk ten jest także urojony — albowiem popularność, którą zdobywa się na służbie czytelnika i prądów epoki oznacza jedynie duże nakłady — i nic, nic więcej a tylko ten, kto zdołał wyodrębnić się z ludzi i zaistnieć jako człowiek osobny, a dopiero potem zdobywa sobie, dwóch, trzech, dziesięciu wyznawców, braci, ten tylko wydobył się z samotności w granicach sztuce dozwolonych.I mówi (wciąż we władzy tej

wyrozumowanej wizji, która w nim tak kłóci się z najcenniejszymi właściwościami jego osoby): — My, Polacy, możemy dziś z góry i śmiało przemawiać do Zachodu „dlatego po prostu (tu cytuję dosłownie), że nasz kraj jest terenem przemian najważniejszych, jakie mogą się zdarzyć i że w tych przemianach jest ’śpiew przyszłości’, [...]. Na to odpowiedziałbym radą, aby tę myśl przyłożył do Bułgarii albo Chin, które także są przecież w owej historycznej awangardzie. Nie, Miłoszu: żadna historia nie zastąpi ci osobistej świadomości, dojrzałości, głębi, nic nie rozgrzeszy cię z ciebie samego. Jeżeli jesteś osobiście ważny, to choćbyś zamieszkiwał w najbardziej konserwatywnym punkcie globu,

świadectwo twoje o życiu będzie ważne; ale żaden historyczny magiel nie wyciśnie słów ważnych z ludzi niedojrzałych.

Więc to wszystko staje się trudne, wątpliwe, ciemne, zagmatwane pod najazdem skomplikowanej sofistyki

naszych czasów; ale odzyskuje krystaliczną jasność swoją gdy

pojmiemy, że dziś nie mówimy, nie piszemy w jakiś nowy i szczególny

sposób, ale tak właśnie jak to się działo od początku świata.I żadne koncepcje nie zastąpią przykładu wielkich mistrzów, żadna filozofia nie zastąpi literaturze jej drzewa genealogicznego, obfitującego w nazwiska które napełniają dumą. Nie ma wyboru: można tylko tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Radne lub Gogol — albo wcale. Dziedzictwo tej wielkiej rasy, które nam zostało przekazane, jest jedynym prawem które nami rządzi. Lecz ja tutaj nie polemizuję z Miłoszem, który jest rasowym koniem — polemizuję tylko z jego chomątem, z tym wozem wypełnionym skrupułami, które mu przeszłość jego doczepiła.

Poniedziałek

Dlaczego nie wymieniłem Wittlina, pisząc o recenzji Winczakiewicza, skoro i jego wiersze zawarte są w antologii?

Pominąłem go, ponieważ Winczakiewicz również go pomija — gdyż, jak twierdzi, te dawne wiersze Wittlina nie są miarodajne. Ale chdałbym postawić kropkę nad i.Gdyby Wittlin był tylko autorem

wierszy z antologii, na pewno zahaczyłbym i o niego. Ale Wittlin to stwór ziemnowodny i mieszkaniec dziesięciu rzeczywistości — poeta, który jest prozaikiem, święty, który jest buntownikiem, klasyk spokrewniony z awangardą, patriota i kosmopolita, społecznik, który jest samotnikiem. Jeden z tych Wittlinów wywodzi się wprawdzie ze Skamandra i obarczony jest w pewnej mierze jego dziedzictwem, ale oto dziewięciu pozostałych Wittlinów napiera na niego, domagając się rewizji. Ta cicha burza Wittlinów w Wittlinie, to wrzenie na pozór jakże układnego wulkanu, ta umęczona i aktywna jego ludzkość nie jest moim wrogiem — jest sprzymierzeńcem. A siła wszelkiego wittlinowskiego buntu na tym polega, że on za nic nie chce się buntować i, jeśli buntuje się, to dlatego że musi. Oto czemu nikt z nas nie jest tak przekonywujący, jak on, i niczyje słowo nie jest zdolne zjednać w tym stopniu ludzi zatwardziałych w przesądzie. Doświadczyłem na sobie tej siły, gdyż przedmowa

Wittlina do mojej książki jest majstersztykiem klarownej perswazji i dobroci, naładowanej najbardziej współczesną dynamiką. Lecz właśnie z powodu tej przedmowy uderzyłbym chętnie na Wittlina — uderzyłbym, aby nie powiedziano, że oszczędzam go, ponieważ mnie broni i popiera (nędzne są moje uczucia!).

Sobota

Tak, cokolwiek by się powiedziało, lękam się tych felietoników, które usiłują doróść mi do pięty żeby zatopić w niej swe złośliwe uzębienie. Cóż, że gonią w piętkę? Sąd głupca0 tobie, choćby to był najbardziej paradny i monumentalny arcyultrakretyn, wcale nie jest pozbawiony znaczenia gdyż głupcowi na imię Milion. Ale, co ważniejsza, opinia taka choćby nacechowana najdoskonalszą nieinteligencją i skłamana od a do zet z tupetem prawdziwie dziennikarskim, przenika do ludzi, którzy nie znają ani ciebie ani twoich książek — którzy zatem pozbawieni są możności wyrobienia sobie własnej o tobie opinii.Gdy po takich zjadliwych

wypryskach, dyszących żądzą ośmieszenia, unicestwienia, odebrania czytelników, narażenia na szkody materialne i moralne (wszystko w obronie świętości

1 ideałów) natknie się człowiek

na uczciwie napisany artykulik, wypełnia pierś boskie powietrze dumy. Cześć Ryszardowi Wradze! Nie wymagam od niego aby mu się podobały moje rzeczy — wdzięczny jestem, że prowadzi grę fair play. Słowo jego nie zakrada się chyłkiem do mej twarzy aby przyprawić jej maskę idioty. Proszę! Na koniec przyzwoity dziennikarz! Jeśli ostro krytykuje moje poglądy, to jednak nie waha się przyznać, że pod pewnymi względami książka przekracza jego pojemność i że to właśnie, czego nie może zrozumieć, uważane jest przez innych za „wielkie i wspaniałe”. Taka szczerość jest moralnie cenna. Jego zastrzeżenia natury ideologicznej nie przeszkadzają mu oddać mi sprawiedliwości i nawet stwierdza „gdzież tam Sienkiewiczowi do Gombro-wicza!” O Ślubie pisze „rewolucyjny dramat” i cytuje nawet „jedną z najbardziej wstrząsających jego scen”.Nie łakomię się na te pochwały.

Ale słowa uznania, jakimi mnie darzy p. Wraga, mają dla mnie wartość złota gdyż pochodzą od przeciwnika — przeciwnika umiejącego zdobyć się na elegancję bezstronności i zdolnego wzgardzić przewagą wynikającą z faktu, że czytelnik, który nie zna moich utworów, nie byłby w stanie wykryć jego ewentualnych przeinaczeń (w obronie zagrożonych ideałów) i fałszerstw (w obronie naruszonych świętości).Zaprawdę! Trzeba wzór czerpać z

tak godnego publicysty! Czynię to niniejszym.

Wtorek

Mowa, wygłoszona do narodu na bankiecie w gościnnym domu pp. X., u schyłku A.D.1953.

Gdy święta nadejdą, lubicie podlewać łzami klomb wspomnień i wzdychać rzewnie do utraconych miejsc rodzinnych. Nie bądźcie śmieszni, ani ckliwi! Nauczcie ńę dźwigać własne przeznaczenie. Przestańcie opiewać mdławo piękności Grójca, Piotrkowa lub Biłgoraja. Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! Cóż z tęgo, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście u ńebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie, ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istnością człowieka.

Przestańcie zatem hodować w sobie pobożne iluzje i sztuczne sentymenty. Nie, nigdy nie byliśmy szczęśliwi w Kraju. Tamte sosny, brzozy i wierzby są w istocie zwykłymi drzewami, które wypełniały was bezbrzeżnym poziewaniem gdy, znudzeni, oglą-daliście je niegdyś przez okno każdego ranka. Nieprawda, że Grójec jest czymś więcej niż przeraźliwą i prowincjonalną dziurą, w której ongiś biedowała wasza szara egzystencja. Nie, to kłamstwo : Radom nigdy nie był poematem, nawet o wschodzie słońca! Nie są cudowne i niezapomniane tamtejsze kwiaty — a nędza, brud, choroby, nuda i krzywda osaczały was i wówczas, jak psy wyjące głuchych polskich wsi o zmroku.

Nie bądźcie, mówię, mazgajami. Nie zapominajcie, że póki mieszkaliście w Polsce nikt z was Polską się nie przejmował, ponieważ ona była codziennością. Dziś natomiast nie mieszkacie już w Polsce, ale za to Polska silniej w was zamieszkała — ta Polska, którą określić należy jako najgłębszą ludzkość waszą, urobioną pracą pokoleń. Wiedzcie, że wszędzie tam gdzie wzrok młodzieńca odbywa swoje przeznaczenie w

oczach dziewczyny, tworzy się ojczyzna. Gdy na ustach waszych jawi się gniew łub zachwyt, gdy pięść godzi w łajdactwo, gdy słowo mędrca lub pieśń Beethcmena rozpala wam duszę, uwodząc ją w nieziemskie kręgi, wówczas — na Alasce i na równiku — rodzi się ojczyzna. Ale na placu Saskim w Warszawie, na Rynku krakowskim, będziecie bezdomnymi włóczęgom, domokrążcami bez przydziału i wędrownymi, beznadziejnie ordynarnymi groszo- robami jeśli pozwolicie aby trywialność zabiła w was piękność.

Trzeba ubolewać, że nie jesteście dość szlachetni i dość natchnieni aby odkryć patetyczny sens waszej tułaczki.

A jednak nie traćcie nadziei. W tej walce o głębszy sens życia i jego piękność nie jesteście osamotnieni. Na szczęście macie przy boku sztukę polską, która dziś stała się czymś ważniejszym i prawdziwszym niż bezdomne ministerstwa i urzędy wyzute z władzy — i ona ter, sztuka, nauczy was głębi, jej bicz, surowy i dobrotliwy zarazem, spadnie na was ze świstem ilekroć zaczniecie się rozklejać, ślimaczyć i mazgaić. Ona, sztuka, otworzy wam oczy na ostrą piękność współczesności, na wielkość waszego zadania, a zbyt prowincjonalne uczucie zastąpi uczuciem no-wym, na miarę świata, na miarę-tych horyzontów, które dziś się przed wami otwierają. Przywróci wam zdolność lotu i mocy aby nie powiedziano o was słowami Szekspira:

Biada podrzędnym istotom, gdy wchodząPomiędzy ostrza potężnych szermierzy!