61

lodzup

Embed Size (px)

DESCRIPTION

magazine for students

Citation preview

Page 1: lodzup
Page 2: lodzup
Page 3: lodzup

� *02

red. nacz.

dyrektor artystyczny/

współredaktor

konsultacjaredakcyjna/

opieka wydawnicza

grupa redakcyjna

ilustracje

zdjęcia

kontakt

wydawca

Karolina Pawlak

Borys Kosmynka

Marek Miller

Barbara KędzierskaAgnieszka KrajewskaBorys KosmynkaJulia KosmynkaBorys KubiakSylwia MazanekŁucja MłynarczykJakub OlkiewiczKarolina PawlakPiotr StanisławskiDaria StrzelczykOlga SzymkowiakWiktor Werner

Aleksandra NiepsujKlaus WittmanMonika Godlewska

Miłka BrzęczekBarbara KędzierskaBorys KosmynkaZofia MackiewiczRafał Ramatowski/Elite Producion

[email protected]/lodzup

MOST Agencja Reklamowa Sp. z o.o.ul. Sucharskiego 1/16 c91-744 Łódź

patronat

Całkiem niedawno zapytaliśmy Łódź, tę ob-radującą przy samej Piotrkowskiej, czy zda-rza się jej przeczytać dobrą, rodzimą prasę, czy miasto powinno być zawsze górą, czy wiedzą, że wydarzenie kulturalne to nie to samo, co Juwenalia i wreszcie, czy interesuje ich głos mieszkańców. Nie, nie ten, o który tak zabiega się przy zmianie kadencji, ale ten, wyrażający opinię, chwalący lub wyty-kający usterki. Okazało się, co być może dla większości oczywiste, że Łódź pracuje tylko przy wpływach, a że w mieście rzek jak na lekarstwo, trzeba sięgać po metaforę. Błąd leżał u podstaw. Miasto jest przecież tam, gdzie jego mieszkańcy. Nieskażeni biurokra-cją, kreatywni, ambitni. W tym numerze po-stanowiliśmy rozebrać ich na czynniki pierw-sze. Czy słyszeliście, że Maćkowiak założył Fundację na rzecz Kultury, o czym opowiada w rozmowie o obłędzie, teatralnym ADHD i nostalgii za aktorstwem pokroju Modrze-jewskiej. Podążając za ciosem, okazało się, że Łódź wychowała zespoły, którym blisko na przysłowiowy Broadway, i nie taka Ab-ramka straszna, jak ją opisują. Z Maleńczu-kiem o gitarach i kobietach, dalej o poezji, o której nie śniło się filozofom i o tym, że le-piej żyć w realu niż tworzyć jego substytuty w cyberprzestrzeniach. Przecież prawdziwe życie jest właśnie tu. Nawet, gdy zdarza mu się popełniać błędy formalne.

TYLKO DLA TWO ICH OCZU

Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie przyjmuje na siebie i nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za wszelkie materiały dostarczone do Redakcji drogą elektroniczną lub tradycyjną.

copyright 2011 © Borys Kosmynka & Karolina Pawlak All rights reserved / Produkcja MOST Agencja Reklamowa

red. nacz.: Karolina Pawlak

Page 4: lodzup

Lodz Up �

jak si

ę koc

ham

y – in

fogr

afika

Monika

Godlew

ska

pozs

zywan

i

Karolin

a Paw

lak

kom

iks

Klaus W

ittm

an

ekra

n na

świat

Barbar

a Kęd

ziersk

a

gen

solis

ty

Karolin

a Paw

lak

ciem

na u

liczk

a

Barbar

a Kęd

ziersk

a

noise

in łó

Julia

Kosm

ynka

rezyd

enci

łodzi

Agnieszk

a Kra

jewsk

aj@

eksh

ibicjo

nizm

w si

eci

Olga S

zym

kowiak

6.

10.

12.

25.

26.

suga

r free

Daria

Strz

elczy

k

28.

33.

filmy z

bieg

aniem

w tl

e

Olga S

zym

kowiak

32.

gadk

i szm

atki

Julia

Kosm

ynka

42.

out o

f sch

ool

laure

aci k

onkursu

Uniw

ersy

tetu

Łódzk

iego

e(k)sp

resso

raz!

Piotr

Stan

isław

ski

30.

w bieg

u

Wikt

or Wer

ner

32.

god

save

the q

ueen

s

Łucja

Młyn

arcz

yk

34.

acce

ss de

nied

fot.

Rafał

Ramat

owski/E

lite P

roducti

ons

36.

male

ńczu

k

Borys K

osmyn

ka

40.

nowy t

eatr

nowy

Daria

Strz

elczy

k

48.

spódnica

w p

aski,

czyli

dyp

lom

z ubio

ru

Karolin

a Paw

lak

50.

52

całow

anie

po fr

ancu

sku

Jaku

b Olki

ewicz

54.

16.

20.

22.

Page 5: lodzup

� *02

Page 6: lodzup

Lodz Up � 06/2011

Po odhaczeniu wszystkich punktów w postaci muzeów, odrestaurowanych fabryk i obowiąz-kowych pubów, warto odłożyć wyidealizowa-ny przewodnik po Łodzi i dać się wciągnąć w tkankę miasta na nieco innych zasadach. Mroczne zakątki czekają na odkrycie przez żądnych wrażeń „oglądaczy”. W tym numerze magazynu prezentujemy trzy ulice Śródmieś-cia, na których, jak głosi wieść gminna, lepiej nie pojawiać się po zmierzchu.

Ogromne podziękowania dla twórców Przewodnika po filmowej Łodzi, który okazał się być bardzo przydatny i inspirujący.

tekst/zdjęcia: Barbara Kędzierska

Page 7: lodzup

� *02Plan BJazda Dowolna

Plan B

Miś z podejrzanie klapniętym uchem. Miejski przykład sztuki ulotnej w ogródku na Abramce.

Page 8: lodzup

Włókiennicza

Ulica pomiędzy Kilińskiego i Wschodnią. O tym, że czas się tutaj nie za- trzymał świadczą jedynie zaparkowane przed domami samochody.

Chociaż ulica nie należy do bardzo długich (ma ledwie 300 me-trów), przed wojną stało przy niej osiem żydowskich domów mod-litwy, które, niestety, nie przetrwały do naszych czasów.

Pod nr 11 znajduje się prywatna kamienica Hilarego Majewskiego, architekta miasta w latach 1872 – 1892. Po wejściu do środka na-potkamy odstraszający odór. Wstrzymanie oddechu zostanie jednak nagrodzone niezapomnianymi doznaniami wizualnymi. Uderzająca jest też konsekwencja, z jaką w małych, ciemnych podwórkach ulicy Włókienniczej, poupychane są trzepaki.

Włókiennicza, to dawniej ulica Kamienna. Pisała o niej Agnieszka Osiecka, studiująca w latach 1956 – 1961 reżyserię w Wyższej Szko-le Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Fragment jej utworu „Kochanko-wie z ulicy Kamiennej” znalazł się na płaskorzeźbie wbudowanej w ścianę jednej z kamienic. Przedstawia dwójkę ludzi, kryjącą się wspólnie przed deszczem. Na płaskorzeźbie wyryty jest fragment: „Kochankowie z ulicy Kamiennej pierścionków, kwiatów nie dają. Kochankowie z ulicy Kamiennej wcale Szekspira nie znają”. Pła-skorzeźba z 2004 roku, która jest jednocześnie fontanną, sprawia wrażenie, jakby była tu „od zawsze”.

Piramowicza

Wtłoczona pomiędzy Narutowicza i Jaracza. Cała wyłożona klinkierową cegłą przenie-sioną tutaj z Al. Kościuszki w 1956 r. Nad dostojnymi, przedwojennymi kamienicami góruje złoty, cebulasty hełm cerkwi św. Olgi z końca XIX wieku. Do dziś odbywają się tutaj prawosławne msze, które są doskona-łą i właściwie jedyną okazją do obejrzenia cerkwi od wewnątrz.

Ulica Piramowicza została zauważona przez filmowców. To na schodach cerkwi stał znany ze „Stawki większej niż życie” gestapowiec Glaubel śledząc w trzecim odcinku tego se-rialu sekretarkę Basię Rewko. Ulicę zobaczy-my też w filmie „Czerwone węże”.

Część budynków mieszczących się przy ulicy Piramowicza już odrestaurowano, w pozo-stałych znajdziemy różnokolorowe warstwy farb, które, malowniczymi płatami, odpa-dają od ścian zabytkowych klatek scho-dowych. Interesujące okazać mogą się też literackie akty wandalizmu. Miejscami, na sypiących się tynkach ulicy Piramowicza, można znaleźć dające do myślenia napisy – obraźliwe, ale nie wulgarne.

Klatka schodowa przy ul. Włókienniczej 11.

Na ścianach charakterystyczne elementy inspirowane anty-

cznymi kolumnami.

Lodz Up �

Page 9: lodzup

Łódź nie podaje swoich walorów na tacy. Od przechadzających się jej ulicami oczekuje pokory, cierpliwości i mocnych nerwów, do-piero najwytrwalszym uchyla rąbka tajemni-cy. Uważnemu odbiorcy dostarczy niezapo-mnianych wrażeń z wizyt w przestrzeniach pełnych grozy i wszechobecnego absurdu. Takich ulic jest w Łodzi znacznie więcej...

Abramowskiego

Podobnie jak Piramowicza i Włókiennicza, również Abramo- wskiego, z dwóch stron zamknięta jest ulicami i nie posiada żad-nych wewnętrznych skrzyżowań. Tymi granicznymi ulicami są Kilińskiego i Sienkiewicza.

Idąc Abramowskiego, łatwo przeoczyć architektoniczną perełkę, jaka znajduje się za bramami kamienic. Należy przejść przez bu- dynki po nieparzystej stronie aby, schodząc w dół, zobaczyć bieg-nący przez całą długość ulicy zagłębiony w ziemię rząd komórek. Miejsce zapewne straciłoby na swoim majestacie, gdyby komuś przyszło do głowy je odremontować. Są to tzw. „katakumby” – prawie niezauważalne, nie tylko z powodu nietypowego po- łożenia, (znajdują się poniżej wysokości ulicy), ale też dlatego, że prawie całkowicie przysłania je zieleń. Na dachach komórek mieszkańcy stworzyli małe ogródki.

Komórki wybudowano w drugiej połowie ubiegłego wieku, od tego czasu cieszą się popularnością wśród artystów. „Katakumby” na „Abramce”, można zobaczyć m.in. w teledysku do utworu „Kreon” zespołu Maanam. Najlepiej jednak wybrać się osobiście.

Literacka manifestacja kultury lokalnej ul. Piramowicza 12.

Zabytkowa posadzka z artefaktami pozosta-wionymi przez ludność autochtoniczną. Ul. Włókiennicza 11.

� *02Plan B

PB

Page 10: lodzup

Lodz Up 10 06/201111/2010

Poza wyjątkową lokalizacją, w pofabrycz-nym budynku warsztatowym i zielonym światłem na sali kinowej, MuBa Se-ma-for od innych, łódzkich kin różni się, przede wszystkim repertuarem. Znajdziemy tutaj filmy dokumentalne, odkryjemy bogaty świat animacji i poznamy jakie są możliwo-ści eksperymentowania z obrazem.O specyfice filmów wyświetlanych w naj-nowszym łódzkim kinie opowiedział Piotr Kardas – jeden z inicjatorów założenia MuBy, filmoznawca i dyrektor programowy Festiwalu Se-ma-fora.

Barbara Kędzierska: W większości kin pokazywane są filmy fabularne, w Mu-Bie zobaczymy też filmy dokumentalne. Czym tego typu produkcje pokazywane na salach kinowych różnią się od tych tworzonych na potrzeby telewizji?

Piotr Kardas: Kinowe filmy dokumentalne mają niejednokrotnie większy budżet, co przekłada się na jakość realizacji. Nie jest to jednak regułą, telewizyjne filmy dokumen-talne również potrafią zachwycać, dzięki czemu, mogą trafić na ekrany kin. Na to, czy film przedostaje się do obiegu kinowego, ma wpływ wiele czynników: dystrybutor, producent, istotna jest też tematyka. Jeśli film dokumentalny zaczyna się od skrom-

nej produkcji, ale po zrealizowaniu dosta-je Oscara, Złotą Palmę czy Złotego Niedź- wiedzia, również ma szansę trafić do kina i zazwyczaj rzeczywiście tak się dzieje.

BK: Filmy dokumentalne, być może nie-którym, kojarzą się z powagą, z podręcz-nikową formą przedstawiania rzeczywi-stości. Czy film dokumentalny może być rozrywką dla widza?

PK: Zdecydowanie tak, na przykład „Yes-Meni naprawiają świat” Andy’ego Bichlbauma i Mike Bonanno, albo filmy Bartka Konopki, „Ballada o kozie”, czy „Królik po berlińsku”. To filmy, które poprzez sposób prowadzenia narracji potrafią bawić, ale ten śmiech ma jednocześnie czegoś nauczyć, poruszać kwe-stie, na które warto zwrócić uwagę. Są też produkcje Michaela Moore’a, „Fahrenheit 9.11”, czy „Roger i ja”. Nie zapominajmy je- dnak, że filmy „pierwszego skandalisty Ame-ryki” są z założenia propagandowe. Tylko, czyż nie jest to propaganda ironią podlana?

Inny przykład to film „Wrzeszczący faceci” Mika Ronkainen’a, który graliśmy w MuBie. Nie był zamierzony jako film rozrywkowy, ale takim właśnie jest. To opowieść o chórze z Finlandii, w którym kilkudziesięciu męż-czyzn specjalizuje się w wykrzykiwaniu ze

sceny hymnów narodowych. Dwumetrowi faceci, przypominający Wikingów, wrzeszczą np. hymn Kamerunu. Taki film dokumentalny trudno odebrać jako śmiertelnie poważny.

BK: MuBa pokazuje również filmy ani-mowane. Czy zgodzisz się, że istnieje, niesłuszny stereotyp, który sytuuje ani-mację w nurcie filmów dla dzieci?

PK: Niestety tak. Dlatego większość festiwa-li filmów animowanych stawia sobie za cel zdjęcie tego infantylnego balastu z pleców animacji. Filmy animowane dla dzieci łatwiej jest sprzedać, więc częściej trafiają do kin i telewizji. Choćby dlatego wydaje się, że jest ich więcej, i stąd też bierze się stereotyp. W rzeczywistości jednak powstaje więcej filmów animowanych dla dorosłych niż dla dzieci. Animacja nie jest gatunkiem filmo-wym, jest techniką realizacji, która świet-nie sprawdza się w przekazie kierowanym do każdej grupy wiekowej, jak również w każdym gatunku i rodzaju filmowym. Ce-lem kina MuBa jest uświadomić widzom ja-kie bogactwo może kryć w sobie animacja. Pokazywaliśmy już m.in. animowany film dokumentalny „Walc z Baszirem” Ari Fol-mana, rubaszną „Lissi na lodzie” Michaela Herbiga, czy film „Metropia” Tarik Saleh, na-leżący do gatunku science fiction. Również

ekran na świat

Na terenie zabytkowej elektrociepłowni EC1, powstało kameralne kino MuBa Se-ma-for. Jest częścią słynnego, łódzkiego studia filmowego, którego początki się-gają 1947 roku. Kino nie ogranicza się jed-nak do pokazywania filmów rodzimej pro-dukcji, otwarte jest na klasykę i nowości z innych wytwórni.

tekst/zdjęcia: Barbara Kędzierska

Piotr Kardasfot. Weronika Litwińska, 2011

Page 11: lodzup

11 *02Plan B

PB

niektóre krótkometrażowe filmy animowa-ne produkcji Se-ma-fora, które wyświetlamy w MuBie jako tzw. „dodatki”, skierowane są do dorosłych. Takie produkcje jak „Dan-ny Boy” czy „Ichtys” Marka Skrobeckiego, nie powinny być pokazywane dzieciom ze względu na sceny, które mogą okazać się dla nich zbyt drastyczne.

BK: Opowiedz o filmach eksperymen-talnych. Co współcześnie kryje się pod tą nazwą?

PK: Istotni są tutaj twórcy, którzy potrafią spojrzeć na pewne rzeczy w nowy, odkryw-czy sposób. Jeśli nie na całość, to na jakiś element swojego filmowego dzieła, które będzie można potraktować jako ekspery-ment. Zdarza się, że takie filmy trafiają do obiegu kinowego. W MuBie prezentowali-śmy np. film „Głód” Steve McQueen’a. Spo-sób w jaki pokazał życie więźniów był eks-perymentalny. Wcześniej nikt nie filmował przerażającego miejsca jakim jest więzienie w takiej formie. Tutaj każdy kadr mógłby trafić na wystawę fotografii artystycznej. Inny przykład to film „Tlen” Iwana Wyry-pajewa, który właściwie nie wiadomo czym jest. Z jednej strony, mamy tam zauważalną fabułę, z drugiej, film wydaje się być zbio-rem wideoklipów. „Tlen” również pojawił

się w MuBie, jednak podobnie jak animacja dla dorosłych, kino eksperymentalne nadal jest domeną festiwali.

BK: Film eksperymentalny jest trudniej-szy w odbiorze od najpopularniejszej formy jaką jest film fabularny?

PK: Z tymi filmami trzeba popracować, na-uczyć się je „czytać”, albo raczej, „doświad-czać”. Nie chodzi tutaj o trudność, a o swe-go rodzaju „oswojenie”. Może zabrzmi to banalnie, ale chciałbym, aby ludzie zdali so-bie sprawę z tego, że istotą filmowego me-dium nie jest „słowo” ale „ruch”. Film jako jedyna sztuka jest w stanie pokazać ruch. Czyż to nie jest fascynujące? Filmy ekspery-mentalne często nie wciągają fabularnie (bo nie to jest najważniejsze!), nie są literaturą, bazują na wygrywaniu ruchu. Tutaj ważne jest nastawienie, nie należy oczekiwać histo-rii opowiedzianej od początku do końca, ale skupić się na innych elementach, które twór-ca przekazuje nam z ekranu. Mam nadzieję, że MuBa będzie z powodzeniem „oswajać” widzów z takim sposobem realizacji i odbio-ru filmów.

BK: Nie boisz się, że Kino MuBa sta-wia zbyt wiele wymagań przed swo-imi gośćmi?

PK: Wierzę, że są w Łodzi ludzie, którzy chcą spotkać się z taką sztuką, którzy chcą zoba-czyć jak współcześni twórcy bawią się języ-kiem filmu, jak zmieniają jego składnię. Nie oczekujemy od widzów filmoznawczej wie-dzy zanim pojawią się w MuBie. To MuBa ma dawać tę wiedzę, uczyć szerszego spoj-rzenia na medium jakim jest film. Chcemy być przyjaznym kinem, które edukuje i jed-nocześnie nie przestaje być miejscem, do którego przychodzi się po prostu dla przy-jemności.

BK: Czy widzowie mają możliwość wpły-wu na to, co dzieje się w kinie?

PK: MuBa powstała między innymi po to, aby dać przestrzeń tym ludziom, którzy tworzą i chcieliby skonfrontować efekty swojej pracy z szerszą publicznością. MuBa jest otwarta dla osób działających w filmo-wej materii, również tych tworzących coś, co wkracza w obszar szeroko pojętej sztuki video. Oczekujemy, że takie osoby będą się do nas zgłaszać. Jesteśmy także otwarci na wszelki kooperacje, tak więc jeżeli szukacie miejsca na realizację filmowego przeglądu, czy specjalnego pokazu – zapraszamy! Mam nadzieję, że zarówno dla widzów jak i twór-ców filmowych, MuBa stanie się ważnym punktem na kulturalnej mapie Łodzi.

ekran na świat

Danny Boy, 2010SE-MA-FOR, Archangel

reż. Marek Skrobeckifot. Basia Kędzierska, 2011

Page 12: lodzup

Lodz Up 12 06/2011

Industrialny charakter Łodzi był inspiracją dla wielu artystów i wielu z tych, którzy zaczynali właśnie w Łodzi jest teraz znana w całym kraju. Chcielibyśmy przedstawić Wam jakie dźwięki obecnie kryją się między łódzkimi murami – O czym pisze i śpiewa łódzki music noise.

tekst: Julia Kosmynka

Page 13: lodzup

1� *02Plan B

PB

Maszyny

Gatunek: poetry punk„Maszyny nakręcają i napędzają system.”Mało znany poetry punk znalazł swo-ich przedstawicieli w dźwiekach łódzkich Maszyn. Zespół proponuje nam na pozór kontrastujące połączenia. Punkowe gitary mieszają się z lekko teatralnym wokalem. I wszystko to nie zaskakiwałoby, gdyby nie teksty. Proste, nieco absurdalne, zabawne, rozczulające. Jest to zespół, który zdawałby się być połączeniem Ramonsów lub Buzz- cocks i nieśmiertelnej audycji radiowej Trójki „Powtórka z Rozrywki”. Maszyny są nie-wątpliwie zaskakującym wybrykiem tech-niki – godnym zauważenia. Inspiracje: „Inspirującą dla nas jest Łódź. Większość z nas słuchała kiedyś punk-rocka.

Lipski i Vojo są fanami nowoczesnych ryt-mów muzycznych, w których rzadko poja-wiają się „żywe” instrumenty. Łysy to jedyny w zespole prawdziwy fan metalu. Ja i Rysia interesujemy się muzyką ludową z Polski. Myślę, że to, co nas łączy, to uwielbienie dla abstrakcji, absurdu i zabawy. Z pewnością największą inspiracją jest rozentuzjazmowana publiczność, jej żywe reakcje i energia, jaką nam daje podczas występów. Po każdym udanym koncercie mamy apetyt na więcej.”

Teksty/Przekaz: „Większość tekstów na-leży do Lipskiego i te są zwykle bardzo li-ryczne. Czasem dotykamy poważniejszych problemów: ostatnio pracujemy nad piosen-ką o Witoldzie Pileckim. Przy tej okazji uda-

ło się nam stworzyć muzykę psychodeliczną i „ciężką”. Większość piosenek jest jednak lżejszego kalibru. Nie mamy ochoty nikogo wychowywać. Lubimy, gdy ludzie mówią nam, że piosenka wpada im w ucho, że dobrze się jej słucha. Chyba jesteśmy jeszcze zbyt młodzi, żeby przekazywać coś naszemu pokoleniu.”

Co dalej? – plany na przyszłość: „Naszym marzeniem jest wydanie porządnej płyty, najchętniej wyprodukowanej przez nas sa-mych. No i koncerty. Grać mnóstwo koncer-tów zwłaszcza tam, gdzie jeszcze nigdy nie graliśmy! Ja sam chciałbym, żeby Maszyny były rozpoznawalne w Polsce. A w przyszło-ści.... kto wie? Off festival, Open Air może nawet festival w Roskilde;).“

MaszynyLipski – wokal

Łysy – basRysia – skrzypce

Vojko – perkusjaZły – gitara

fot. Karolina Szczepocka

Page 14: lodzup

wypitej kawy, ale na pewno chłopaki po-trafią nią zarażać!

Zespół sam o sobie:Inspiracje: „Inspirujemy się szeroko pojętą muzyką brytyjską, od britpopu po indie rock, elektro, ale i też cięższe brzmienia. Każdy z nas sięga po zupełnie inne kategorie rocka w rezultacie czerpiemy zatem z takich zespo- łów jak Bloc Party, The Cure, Queens of The Stone Age, P.O.D czy Metallica. Inspiruje nas także mi- łość, codzienność oraz sama idea rock&rolla.

Teksty/Przekaz: „Głównym tematem tekstów jest miłość, różnie interpretowana

i obserwowana z różnych punktów widze-nia. Dotykamy także tego co codzienne, mó-wimy o tym co nam przeszkadza, przeciwko czemu się buntujemy, o bezrobociu, pato-logiach społecznych czy próżnych kobie-tach. Czasem mówimy też po prostu o na- szej miłości i pasji do muzyki.”

Co dalej? – plany na przyszłość: „Mamy zamiar koncertować gdzie się da i pokazywać wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Chcemy do-trzeć do jak największego grona słuchaczy.

Moim marzeniem jest Reading Festiwal, ale na początek może być i Open’er.

Gatunek: Indie rock/ shoegazeJeżeli uważacie, że muzyka indie jest mar-twa, jej czas już minął, lub po prostu, że in- die potrafią grać tylko brytole, proponu- ję posłuchać Coffee Radio. Gdyby The Cure grali w 2011 roku to właśnie taką nazwę przyjęliby i zamieszkali w Łodzi. Ostre gitary o brytyjskim brzmieniu, wokal oscylujący między Pete’m Doherty a Brian’em Molko, proste i szczere teksty, których nie możesz przestać słuchać. W ten sposób po-wstaje kompozycja, która silnie pobudza zmysły, a nogi same zaczynają się ruszać. Nie wiem czy energia zespołu jest wyni-kiem muzyki jaką grają czy hektolitrów

1� Lodz Up 06/2011

Page 15: lodzup

1� *02Plan B

Gatunek: alternative/elektro popRevlovers to zespół o bardzo nowoczesnym brzmieniu. Artyści tworzą lekkie, elektro-niczne kompozycje, ubarwione dźwięcz-nym i miękkim głosem wokalistki, zdającej się śpiewać z oddali. Ich utwory są lekko niepokojące, a jednocześnie napełniają do-brą energią. Słuchając Revlovers przychodzą mi na myśl tacy artyści jak Caribou, The XX, Hot Chip, jednak u artystów z Łodzi elemen-ty elektroniki są uzupełniane delikatnym brzmieniem gitary. Na deszczowe i słonecz-ne łódzkie ulice trzeba się uzbroić – więc koniecznie Revlovers w kieszeni.;)

Zespół sam o sobie:Inspiracje: „Nasze muzyczne inspiracje zawierają wiele świetnych zespołów. Ko-chamy taki artystów jak The Beatles, Ra-

diohead, Daft Punk, Pixies, Wilco. Ceni-my artystów, których muzyka jest dla nas odkrywcza i naturalna. Inspirują nas także nasze uczucia i emocje, to w jaki sposób odbieramy życie.”

Teksty/Przekaz: „Nasze teksty są mroczne, będące mieszanką introwertycznego spoj-rzenia w głąb siebie z codzienną obserwacją zmieniającego się świata. Najważniejszą zasa-dą wyznawaną przez Revlovers jest miłość”

Co dalej? – plany na przyszłość: „Obec-nie skupiamy się na przygotowaniu materiału na płytę. Nie myślimy narazie o festiwalach i podbojach. Chcemy zgromadzić jak naj-więcej utworów, nagrać je i pokazać światu w postaci płyty. To cel na dziś. Przyszłość? Na-razie skupiamy się na teraźniejszości.”

RevloversSebastian Stasiak

Basia KuźnikDarek Grabowski

Michał Szafarz

fot. Kasia Łomża

Coffee RadioAdrian Szymajda – bassChris Korczak – guitPaweł Zawierucha – drums Kamil Kornix Gorzeń – voc, guit, synth

fot. Kacper Kaczmarek Revlovers

Page 16: lodzup

rezydenciłodzi

Brzydko, szaro, brudno i śmierdzi.

Łódź mi się kojarzy przede wszystkim z tym, że jest brudna i śmierdząca. No, bardzo mi przy-kro, ale tak jest. Staram się tak nie myśleć, w takim szerszym kontekście, ale ciężko...

tekst: Agnieszka Krajewskazdjęcia: Borys Kosmynka

fot.

Bo

rys

Ko

smyn

ka,

2011

Page 17: lodzup

1� *02

JD

Same pijaki i „kibole”. Mam taki wizerunek miasta, że połowa to są dresiarze, a druga połowa – żule.

Gwałty, kradzieże i rozboje. Dzieci w becz-kach, łowcy skór, istna Sodoma i Gomora. Strach i zgrzytanie zębami!

Nie czuję się bezpiecznie w Łodzi. Jak kie-dyś pojechałam do Głównego Urzędu Sta-tystycznego w Łodzi, na Dąbrowie. Totalne siedlisko patologii wszelkiej, naprawdę. A więc nie Wschodnia, ale tam też jest po-dobnie momentami, bo idziesz sobie nor-malną ulicą Piotrkowską i nagle tam wcho-dzisz, i totalnie inna rzeczywistość.

Bezrobocie. Bieda, aż piszczy, a w samym centrum miasta slumsy.

I ta zatrważająca liczba bezdomnych, któ-rych się spotka zaraz, jak się wychodzi z Fa-brycznej, idąc koło Filharmonii na przykład. Albo potykanie się o płytki gdzieś tam, nisz-cząc buty!

Skrzywdzone miasto, ruina, cmentarzysko.

Brzydko też w Łodzi. I nic tam nie ma. Tylko Manufaktura, Piotrkowska i koniec.

W zimę nikt nie odgarnia, nikt nie sypie piachem. Latem nie zrasza trawników, ulic, chodników. Wiosną? Nie sprząta po pupi-lach. Jesienią… na pewno coś się znajdzie. O! Rozkład jazdy niedostosowany do rozpo-czynającego się roku szkolnego. Z począt-kiem roku akademickiego – bez zmian.

I to całe MPK sra-ta-ta. Jeździ jak chce, we-dług jakiegoś wyimaginowanego rozkładu. Całe brudne i śmierdzące. No, ale jeżdżę, jaki mam wybór?

Miasto, które tonie.

A Piotrkowska to ulica, gdzie są same banki.

„Na wygnaniu w mieście Łodzi, gdzie nawet bieganie psom szkodzi” – jak mówi mistrz Koterski ustami Adasia Miałczyńskiego.

Wszystkimi drogami […], które biegły ze wszystkich krańców świata do tej „ziemi obiecanej”, wszystkimi ścieżkami […] ciąg-nęły tłumy ludzi, setki wozów skrzypiało, tysiące wagonów leciało jak błyskawice, ty-siące westchnień wznosiło się i tysiące roz-palonych spojrzeń rzucało się w ciemność z upragnieniem i gorączką szukając kontu-rów tej „ziemi obiecanej”... – W. Reymont, „Ziemia obiecana”

Stara, odrapana, niszczejąca. Łódka plebsu dryfuje pomiędzy biznesową Warszawą, kul-turalnym Krakowem, klimatycznym Wrocła-wiem i pięknym Gdańskiem. Być może naj-bardziej oksymoroniczne z miast polskich. Medialne siedlisko patologii i zła, wszelkich nieszczęść i upadków. Trochę zapomniana, a trochę niechciana. W samym centrum, a jakby niewidzialna. Mimo wszystko, z każ-dym kolejnym październikiem, Łódka cumu-je i otwiera swoje podwoje dla kwiatu mło-

dzieży polskiej, by następnie wypłynąć wraz z nimi na głębokie morze wiedzy.

Uczy, a w międzyczasie bawi. Daje schro-nienie, karmi, a także tuli do zbolałej piersi. Matka Łódka. Serce ma wielkie i pojemne. W jej ramionach, każdej jesieni, odnajduje miłość tłum adeptów szkół wyższych, któ-rzy opuszczają swoje domy, rodziny, przy-jaciół i z tobołkami wyruszają przed siebie. Marynarki ich miast stały się dla nich za ciasne. Wyrośli.

Bo co może ci zaoferować takie małe mia-steczko? Pewnie, zawiązujesz wielkie przy-jaźnie, masz tam całe swoje dotychczasowe życie, ale jak chcesz coś więcej, coś tylko dla siebie, to musisz wyjechać.

Zaczęli się dusić ciągle tym samym wdycha-nym i wydychanym powietrzem.Nie wyobrażałam sobie dłużej tam miesz-kać. Tam nic się nie działo, posucha.

Uciekli od życia, które musieliby wieść, po-zostając w swoim mieście, miasteczku, wsi, pod czujnym okiem rodziny. A może na od-wrót, może jak nowa tradycja rodzinna na-kazuje, trzeba im było ruszyć w drogę, kuć swój charakter.

Mój brat wyjechał, siostra wyjechała, to i ja chciałem.

Przystań odnaleźli w Łodzi.

Po pierwsze w Łodzi mieszka część mojej rodziny. Po drugie jest to najbliższe miasto mojego rodzinnego miasta, a jestem z To-maszowa Mazowieckiego. Po trzecie stu-diował tam mój brat na Politechnice i do niego jeździłam. I na Juwenalia, i na jakieś weekendy szalone, studenckie, więc właści-wie nie brałam innego miasta pod uwagę.

Spójrzmy studentowi prosto w oczy. Co jest tak naprawdę dla niego ważne? Jakie wa-runki musi spełniać miasto, aby przez tych, jak dobrze pójdzie, pięć lat, przypodobać mu się na tyle, by zaczął nazywać je „swoim”?

Łódź jest tania. Żarcie, autobusy, piwo. I to jest naprawdę super!

A przy tym oczywiście „dobra”.

Dobrze mi się w Łodzi mieszkało.

Tania i dobra, czego chcieć więcej?

Wyjdziesz sobie na Piotrkowską i co dwa kro-ki masz inny klub, możesz obskoczyć dziesięć klubów jednej nocy, dziesięć pubów i tak da-lej. Ta Piotrkowska, mimo wszystko, ma kli-mat, bo w jednym miejscu masz wszystko.

I to życie akademickie… Wiesz, Lumbum-bowo… Tygrys, Balbina. Każdy weekend, nawet w kapciach!

Dużo rozrywki i trochę kultury. Jakieś tam kulturalne możliwości też Łódź daje. Na przykład te wszystkie festiwale w Ło-dzi. Łódź mi się bardzo festiwalowo kojarzy,

bo tam są te Cztery Kultury, Komiksy, w ogó-le Człowiek w Zagrożeniu, no, naprawdę.

Ja myślę, że Łódź to jest takie miasto, które przeraża swoją estetyką, ale myślę, że ona się estetycznie rozwinie, już się rozwija! Po prostu została strasznie zaniedbana przez ostatnie lata. Ale myślę, że pod tym względem ma duży potencjał, by napraw-dę przyciągać i zaskakiwać ludzi z zewnątrz. I myślę, że ma też duży potencjał taki histo-ryczny, jak kiedyś wyglądała i sposób w jaki powstała, w jaki się rozwinęła, jest ewene-mentem na skalę krajową.

Tylko to jest całe miasto, a więc w pewnym sensie cały świat.– K. Kieślowski o Łodzi w filmie biograficz-nym „I’m so, so”

Łódź kusi wonią, niczym przed momentem wyjęte z pieca ciasto.

Zawsze jak wysiadaliśmy w Łodzi, to zawsze mówiliśmy: „O, jak tu cudownie pachnie!” Tu jest zupełnie inny zapach, taki domowy.A w tym cieście same rodzynki!

Manufaktura jest takim miejscem, gdzie faktycznie dużo rzeczy się dzieje, jest to udany projekt, bo patrząc na popularność tego miejsca, sympatie mieszkańców, orga-nizowane wycieczki autokarowe, to jest to bardzo ważne miejsce. Natomiast, no, Piotr- kowska jest sercem.

No i Piotrkowska! Sławetny deptak, jak ja-kieś zabawy, to tam, jakieś puby, gdzieś się spotkać, to zawsze tam.

Niektóre z nich są naprawdę wyjątkowe. Duże, mięsiste, słodkie.

Są takie miejsca, jak Księży Młyn, lofty, park Źródliska, ten, który jest bardziej uporządkowany. To miejsca mi bardzo bli-skie, które kojarzą mi się tak pozytywnie, bo to takie moje miejsca. W ogóle tam ten park Źródliska, jak mieszkałam tam blisko, to było tak, że szłam tam zarówno sama usiąść, pomyśleć i odpocząć albo wkurzo-na wyładować jakoś tam energię. Albo takim miejscem, gdzie kupowałyśmy lody i szłyśmy pogadać, posiedzieć.

Każdy kolejny kęs to nowe doznanie.

Pierwsza moja wizyta w Łodzi to były dni otwarte na Uniwersytecie i do dziś pamię-tam, że pojechałam, by zobaczyć jakie tam egzaminy i w ogóle jak wygląda to miasto. Pojechałam z koleżanką, która miała tam ro-dzinę, bo jakoś tam razem się zaczepiłyśmy z liceum, to jej rada była taka: „Trzymaj gło-wę wysoko.” Chodziło tu o bardzo prak-tyczną radę, by patrzeć na kamienice wyżej niż parter i to był taki plus, aby szukać w tej Łodzi czegoś ładnego, że ta secesja jest wyżej, a nie tylko te witryny, te bramy, a w górze znajdziesz te cudeńka i rzeczywiście tak było. I pierwsze, co pamiętam, to jedną, wielką burzę na Dworcu Fabrycznym zaraz po egzaminach wstępnych. Buty w rękę i biegiem, aby dojechać do domu.

Jazda dowolna

Page 18: lodzup

Lodz Up 1� 06/2011

to nie zawsze czuję się bezpiecznie. I tak wy-daje mi się, że miałam szczęście, że nigdy mi się nic nie stało.

Niekiedy da się coś odkroić, ale…

U siebie na osiedlu czuję się bezpiecznie, ale bliżej tych Starych Bałut to raczej omi-jam te regiony.

…smak już nie ten.

W Łodzi to tak, wiesz, łatwiej jest spocząć na laurach, że wiesz, jakichś tam mam klien-tów, jakoś to będzie, nie jest źle, taki ma-razm bardziej. W Łodzi to większość moich znajomych w listopadzie to depresja. Przy-chodzisz do pracy – ciemno, wracasz do domu też ciemno. Dół.

I nie ten sam zapach.

Oni są tak bardzo widoczni, myślę o jakichś biednych, pijanych, czy ta taka patologia, która jest gdzieś tam skoncentrowana w Śródmieściu w Łodzi. I to jest na tyle ta-kie rzucające się w oczy dla osoby, która coś zwiedza, gdzieś chce pójść, odstrasza. I jesz-cze śmierdzą.

Chociaż niektórzy kochają zakalce!

Bo myślę, że dużo mieszkańców lubi to miasto i ja się nawet spotkałam nie w Ło-dzi z taką opinią, z takim zarzutem, że o co chodzi z tą Łodzią; że jest taka brzydka, a ci ludzie ją tak bardzo lubią.

Większość jednak nieudane ciasto odstawia na bok lub, co gorsza, wyrzuca.

Miasto jak kamień rzuciłem za siebie- J. Przyboś, „W góry”

Student pierwszego roku jest wielkodusz-ny i dużo Łodzi wybaczy. A co mu będzie siedzieć na sercu, obgada, wykpi i zapije tanim piwem na Piotrkowskiej. Student pierwszego roku da sobie radę. Zegar świa-ta jest przecież w jego rękach. Jak wszystko. Przecież to on będzie zmieniać świat. Ale to jutro, nie dziś. Jeszcze, jeszcze trochę.

Student ostatnich lat studiów zakasał ręka-wy i chce się wziąć do roboty, dzisiaj bu-dować jutro. Zaczyna rozglądać się trochę dalej niż Studencka Mapa Łodzi pokazuje. Chce zapuścić sondę trochę głębiej, pró-

buje wejść tam, gdzie do tej pory go nie było i nagle, trafia na mur. Mapa Przyszłości w Łodzi okazuje się być niewiele większa od tej Studenckiej. Znów coś go zaczyna uwie-rać, uciskać. Kolejna marynarka za mała. Następna do oddania młodszemu bratu.

W Łodzi jest trudno o pracę. To znaczy, wiesz, jeśli chciałabyś być księgową albo przedstawicielem handlowym, to zawsze znajdziesz tam pracę, ale ja na przykład szukałam czegoś innego, coś w swoim fa-chu, a ponieważ szukałam jakiś czas w Łodzi i jej nie znalazłam, stwierdziłam, że czas ru-szać dalej, tym bardziej, że nie mam w Łodzi jakiejś rodziny. Mam przyjaciół, znajomych, ale wszędzie ich mogę mieć.

Nowa marynarka jest większa, droższa i bar-dziej funkcjonalna.

Tu jest wszystkiego więcej, bardziej, mocniej niż w Łodzi. Więcej jest pracy generalnie, a i się więcej zarabia. I to w każdym zawo-dzie. Każdy tu coś dla siebie znajdzie, tu jest tyle możliwości.

Student przyodziany w modną marynarkę, opuszcza pokład. I zakłada rodzinę.

Przyjechałam do Łodzi na studia i przebywa-łam w niej sześć i pół roku. Po skończeniu studiów jeszcze półtora roku pracowałam i w związku z tym też siedziałam w Łodzi. A potem zdarzyło się tak, jak się zdarzyło, poznałam mężczyznę i był szybszy; wziął kredyt tutaj i jakoś tak się stało, że przyje-chałam. Zresztą branża przyciągnęła mnie bardzo do Warszawy.

Nieraz jest to masowy wymarsz.

Ale jakoś inni znajomi, to nie wiem, czy było im przykro, że wyjeżdżam, bo jeden kolega pojechał do Krakowa, drugi też, koleżanka też wyjechała. A więc tych osób, z którymi się kolegowałam na studiach, mało zostało w Łodzi, właściwie tylko Dorota.

Bywa, że Łódź wyrzuca za burtę.

Mieszkałam daleko, dojazd był zły i jesz- cze przesiadka w centrum cudownym, roz-kopanym i tak dalej. Więc wszystko tak na mnie działało, wypychając mnie z Łodzi, i tak też się stało.

Może nawet zacząć tonąć.

W Łodzi się raczej nie patrzy na innych. W Łodzi to raczej tak ukradkiem się patrzy, jak coś obserwujesz, a nie prosto w oczy. Tak po prostu jest chyba takie zjawisko. W Łodzi to takie zerkanie i na przykład bardzo często miałem tak, że spotkałem się z kimś wzro-kiem, to od razu głowa idzie w dół.

Zapach ciasta unosi się w całym domu.

Klimat tego posiedzenia sobie w wakacje na murku i wypicia piwa. Ten klimat domowych imprez u przyjaciół. Nie wiem, czy to klimat Łodzi, ale w moim odbiorze tak; takie luź-nie, nieśpieszne spotkania ze znajomymi.

W Łodzi mam bardzo dużo takich swoich miejsc. Właściwie cała Łódź, jak jej miejsca-mi nie lubię, to jest takie moje miejsce. Emo-cje tu są takie pozytywne i negatywne też, ale są jakieś emocje.

Emocje. Nie od dziś wiadomo, że ciasto może być afrodyzjakiem.

Bardzo lubię różnego rodzaju miejsca w Ło- dzi, jest ich bardzo, bardzo dużo. To jest związane z tym, że tam poznałam swojego chłopaka i mamy tam jakieś swoje miejsca, takie tylko nasze. Często jeździmy, nawet specjalnie, do Łodzi na jakiś spacer do parku naszego ulubionego, gdzieś tam na osiedle studenckie albo w okolice.

I nie byle kogo zapraszamy do wspólnego pieczenia.

Mam w Łodzi koleżankę, z którą tak na-prawdę mieszkałam przez większość czasu na studiach i mogę stwierdzić, że jest to jed-na z moich lepszych koleżanek ze studiów, moja przyjaciółka. Mamy tam wiele naszych sekretnych miejsc, wspomnień.

Piekąc ciasto z rodzynkami, pamiętamy, by nie było za dużo dodatków.

Łódź jest miastem pozbawionym rzeki, wszystko zostało schowane. Nie ma Stare-go Miasta i nie ma Rynku. To mi się bardzo w Łodzi podoba.

Co za dużo, to niezdrowo. Czasami brak mo- że działać na korzyść. Lepszy smak. Ale nie za- wsze. Bywa, że z pieca wyjmujemy zakalec.

Nie, w Łodzi nie czuję się bezpiecznie, nie, nie, nie, nie. I zawsze jak wracam nocnymi,

fot.

Bo

rys

Ko

smyn

ka,

2011

Page 19: lodzup

1�

JD

gdzie się dużo dzieje, jest wysokie tempo życia, ruch i ja w tym uczestniczę. A jak mi się znudzi, to kolejne może być moje.

Bywa i tak, że powód jest zgoła inny, mniej wyszukany.

Co tu dużo gadać, pieniądz lepszy. I wiesz, ta świadomość, że nie musisz ciułać od pierwszego do pierwszego, a idziesz do sklepu i kupujesz, co chcesz.

Polscy nomadzi: młodość popycha, pienią-dze przyciągają, a dorosłość podpowiada. Proza życia.

Przeprowadzka była zdecydowanie trudną decyzją, do której dojrzewałam. Dlatego, że Łódź oswoiłam, miałam swoich znajomych, miałam pracę, którą lubiłam i z ludźmi, z którymi pracowałam, super się dogady- wałam i oczywiście było to fajne. Wiedzia-łam, że jadąc ryzykuję, skreślając dotychcza-sowe wszystko w jakimś stopniu. Skreślając, to głupio zabrzmiało, ale zrywając takie bliż-sze kontakty, relacje, tracąc trochę poczucie bezpieczeństwa, znanego, trochę siebie.

Moje miasto to syf Czasami myślę że żyję w piekle Czasami myślę że to zaszczyt[…] Nie mogę mieszkać gdzie indziej Gdzie byłoby sto razy lepiej Bo gdybym mieszkał gdzie indziej Nigdy nie byłbym sobą C.K.O.D., „Uciekaj”

Niektórzy, choć na początku mocno zaciska-ją piąstki na wiosłach i z zacięciem płyną raz przy lepszych, raz przy gorszych wiatrach, ostatecznie odkładają wiosła na bok i dają się ponieść falom.

Byłam w Łodzi, studiowałam w niej, praco-wałam, miałam w niej spędzić X lat, a stało się inaczej.

Są i doświadczeni piraci, którzy nadal że-glują tą starą, odrapaną, niszczejącą Łódką, którą kochają i nienawidzą jednocześnie. Lądu nie widać.

Ja chyba generalnie nie lubię Łodzi. Albo po prostu taki jestem bardziej na nią zły, że nie jest taka, jaką być powinna. Albo to jest taka miłość, wiesz, trudna, toksyczna tro-chę. No, wiesz, ja jakieś tam emocje mam do Łodzi, ciężko mi to nazwać. No, bo lubię ją i czuję, że jestem u siebie, a z drugiej stro-ny nie lubię i widzę tę szarzyznę, ten brud, ten smród i jest mi przykro, a więc tutaj są emocje. I ja jestem nadal. I nigdzie się póki co nie ruszam.

***

Z początkiem najbliższego roku akademi-ckiego na pokład Łodzi wmaszeruje rzesza młodych, jurnych, zwartych i gotowych do działania ludzi. Część z nich będzie de-klarować: „na zawsze”, „aż po grób!”. Apiać od nowa?

W Łodzi wydawało mi się, że są za małe możliwości, że tam są ciągle ci sami lu-dzie i musiałabym być jakaś tam znajomą, by zacząć pracować. Tak to nic nowego się nie dzieje, a wręcz przeciwnie – dużo firm się wycofuje.

Rozbitkowie najczęściej dopływają do portu Warszawa. Już na zawsze? Tak na stałe?

Nie wiem, czy jest coś takiego jak moje mia-sto. Tak w zasadzie, to ja tak sobie mówię, że owszem, dzisiaj mieszkam tutaj, ale za rok nie wiem, gdzie będę mieszkać. Każde miejsce może być moje, byleby tam byli lu-dzie, z którymi bym się dobrze porozumie-wała, z którymi byłoby mi dobrze. Więc chy-ba nie ma czegoś takiego.

Jak to pisał Jasieński: „Bo mnie niesie coś wiecznie, notorycznie i przed”.

W sukurs śpieszy mu Olga Tokarczuk: „Bie-guni – odłam prawosławnych starowier- ców. […] Uważali, że zło ma największą moc, gdy człowiek stanie w miejscu. Jedynym spo-sobem ratunku przed złem jest podróż, ruch. Kim są współcześni «bieguni»? Jak wie- lu jest ich wśród nas?”

Moje miasto to jest miejsce, gdzie się czuję dobrze, gdzie mam dużo znajomych, gdzie możemy wyjść do wielu miejsc. Miasto, któ-re mi zapewnia komfort pod tym względem, że jest różnorodne. Nie nudzę się, mogę od-kryć nowe miejsca, bo ciągle one powstają,

Jazda dowolna *02

fot. Borys Kosmynka, 2011

Page 20: lodzup

Lodz Up 20 06/2011

J@ekshibicjonizm

w siecitekst: Olga Szymkowiakzdjęcia: Zofia Mackiewicz

Znajomi – Moja GeneracjaZofia Mackiewicz /

Pracownia Fotografii prof. Grzegorza Przyborka

Page 21: lodzup

21 *02Jazda dowolna

JD

Wszystko to oczywiście dzieje się pod płasz-czykiem „komunikowania się z innymi”. A jednak komunikowanie to przekaz dwu-stronny, wymiana pewnych znaczeń. Czym jest natomiast publikowanie zdjęć z miejsc uważanych za fajne czy „wrzucanie” lin-ków z ulubionymi piosenkami, jeśli nie prze- kazem jednostronnym, wręcz autoreklamą?

Dlaczego działamy w taki sposób? Odpo-wiedź wydaje się być dość oczywista – żeby podnieść poczucie własnej wartości, zdo-być jak najwięcej komentarzy czy kliknięć opatrzonym hasłem „Lubię to!”. Na dłuż-szą metę taka aktywność okazuje się być jednak niewystarczająca, a Facebook staje się zwykłym złodziejem czasu.Najbardziej przerażający wydaje się jednak fakt odzierania się na portalach społecznoś-ciowych… z prywatności. O ile zamieszcza-nie w Internecie zdjęć z wakacji nie jest jesz-cze skrajnym przejawem ekshibicjonizmu, tak eksponowanie części alkowy czy opi-sywanie swojego dnia, godzina po godzi-nie, można by zaliczyć do skrajnej głupoty. W prezentowaniu codziennej rutyny spe-cjalizują się autorzy blogów, nierzadko po-ważne osoby na poważnych stanowiskach. Lifestylowego bloga założyła ostatnio córka premiera – Kasia Tusk. Dziewczyna doradza internautom, przede wszystkim, w spra-wach mody (czy słusznie…?), ale nie tylko. Ze strony http://www.makelifeeasier.pl/ dowiedzieć się możemy także o ulubio-nych książkach, filmach, potrawach czy

kosmetykach autorki. Potwierdza to tylko „kult amatora”, o którym pisał Keen. Każdy może polecić innym coś, co jego zdaniem, jest godne uwagi. Ma to oczywiście swo-je dobre strony, często dostarcza inspira-cji, chęci do spróbowania czegoś nowego. Problem polega jednak na niewielkiej ilości portali rzeczywiście wartościowych, a prze-dzieranie się przez gąszcz śmieci może być tak samo męczące jak zniechęcające.

Wróćmy jednak do Facebooka. Wcześ-niejsza krytyka serwisu nie oznacza oczy-wiście, że nie ma on zalet, sama przecież z niego korzystam. Facebook umożliwia nam skontaktowanie się z wieloma osoba-mi na raz, co nierzadko bywa przydatne. Dzięki niemu możemy też dowiedzieć się o ciekawych wydarzeniach, dziejących się w mieście. Wniosek nasuwa się więc sam – to, o czym musimy pamiętać przy korzy-staniu z portali społecznościowych to, prze-de wszystkim, umiar. Nie tylko w emitowa-niu samych siebie, ale też w podpatrywaniu innych. I jeszcze jedna rzecz, o której należy pamiętać – dystans do treści, które dociera-ją do nas z Internetu. Ku przestrodze, war-to obejrzeć nagrodzony Oscarami i Złotymi Globami film o twórcy Facebooka – „The So- cial Network”. Nie w samotności, nie w do- mowym zaciszu, nie na laptopie, gdzie w każdej chwili możemy sprawdzić e-maila, tylko w grupie, ze znajomymi. Najlepiej tymi prawdziwymi, a nie setkami twarzy znanych wyłącznie z Facebooka.

Korzystam z Inter-netu po to, żeby

kontaktować się ze znajomymi oraz

znaleźć potrzebne mi informacje – tak

z pewnością brzmia- łaby większość odpo-

wiedzi udzielonych na pytanie: „Po co korzystasz

z Internetu?”A jednak, w dobie sieci Web

2.0., czyli takiej, w której znaczna część informacji jest

wytwarzana przez Internautów, sytuacja wydaje się być odwrotna.

Nie szukamy, tylko kreujemy; nie ko-munikujemy, tylko demonstrujemy.

Ten rodzaj internetowego ekshibicjonizmu został opisany przez brytyjskiego autora i przedsiębiorcę – Andrew Keena – jako „cy-frowy narcyzm”, czyli aktywność w Interne-cie, polegająca głównie na autoemisji.Idealnym przykładem miejsca stworzone- go w celach komunikacyjnych, a przekształ-conego w królestwo sieciowych megalo-manów jest Facebook, obecnie posiadają-cy około 500 milionów użytkowników na całym świecie. Facebook, jak i inne porta-le społecznościowe, daje nam możliwość stworzenia siebie samych od nowa. Poprzez kilka prostych czynności, możemy wyróżnić te cechy czy zainteresowania, które uważa-my za najbardziej godne zaprezentowania, a ukryć inne, uważane za mniej pozytywne.

Page 22: lodzup

Lodz Up 22 06/2011

„Żadne pitu – pitu o kwiatkach, chmurkach i pszczółkach” odpowiedział jeden z ankie-towanych zapytany jaką poezję lubi. Reszta odpowiedzi (jeżeli już ktoś przyznał, że „czy-tuje” wiersze) była podobna – „brutalną”, „bezpośrednią”, „prostą”, „weltschmerzo-wi i martyrologii mówię NIE”. No i okej, tyle że większość dopisywała potem, że lubi Szymborską, Różewicza (te dwa nazwiska pojawiały się niemal u każdego), Herberta, Pawlikowską-Jasnorzewską. Z łódzkich poe-tów pojawił się raz Piotr Macierzyński. Dobrze, że w ankietach nie zapytałam o ulu-bione wiersze, domyślam się jakie mogłyby być odpowiedzi: Śpieszmy się, Nic dwa razy, a przy dobrych wiatrach jeszcze Ocalony. Czy poezja wymienionych autorów jest bez-pośrednia i brutalna? To już oceńcie sobie sami. Niewątpliwie jednak znajomość poe-zji przeciętnego studenta (to ich poprosiłam o udział w doświadczeniu) kończy się na wierszach omawianych w liceum. Dlate-go odpowiedzi minimalnie się różniły – tam gdzie pani polonistka zdążyła omówić Świetlickiego, tam się czasem pojawiał. Po głębszym zastanowieniu, na myśl przy-chodzi mi jeszcze jeden wniosek: Młodzi lu-dzie czują, że powinni lubić poezję, bo wy-mieniają tą „szkolną”, którą jednocześnie są znudzeni.Podsumujmy fakty: 1.Młodzi nie znają współczesnej poezji (łódzkiej w szczegól-ności). 2.Młodzi chcą wierszy prostych, nie-konwencjonalnych, o innej tematyce niż te, które mieli przyjemność czytać do tej pory.Ale na chęciach zabawa się kończy, bo świeże-go spojrzenia na sprawę ani widu ani słychu. A zapewniam, że takowe istnieje. Nasuwają się proste pytania: Dlaczego tak jest? Jak to zmienić?Ale po kolei.

fot.

Miłk

a B

rzęc

zek,

201

1

Page 23: lodzup

2� Jazda dowolna

podobno 20% Polakównie rozumie tego co czyta

ch** z nimiPiotr Macierzyńskisu

garfr

ee

tekst: Daria Strzelczykzdjęcia: Miłka Brzęczek

fot. Miłka Brzęczek, 2011

Page 24: lodzup

Lodz Up 2� 06/2011

Dlaczego tak jest?Wydaje mi się dość normalne, że żeby coś lubić trzeba najpierw w ogóle wiedzieć, że to coś istnieje. Młodzi nie czytają współczes-nej poezji, bo jej nie znają. Jest jednak coś na usprawiedliwienie – znalezienie dzisiaj liryki, która ma w sobie trochę więcej kreatywno-

ści, a przede wszystkim treści, niż „Winiary. Pomysł na…” jest niełatwym zadaniem. Kondycję współczesnej poezji najlepiej pod-sumowuje wiersz Grzegorza Wołoszyna:Coś niepokojącego dzieje się z współczesną poezją. Wszyscy piszą tak samo, nie można odróżnić stylu jednego autora od drugiego. Bierezin i Baczyński to patroni dwóch, naj-ważniejszych konkursów literackich w Pol-sce (nota bene odbywają się one w Łodzi). Obcojęzyczność w wierszu ma pokazać, że współczesnemu poecie wyczerpały się te-maty, że nie ma już nic nowego do powie-dzenia. Często też epatuje tanią, wulgarną prowokacją, gdzie forma jest ważniejsza niż treść (ma to podkreślić, wykorzystany w utwo- rze, opis onanizmu).

Grzegorz Wołoszyn tę, występującą u wszyst- kich poetów, manierę określa mianem „nowo-tworu”, który „drąży teksty”. Ciężko okre- ślić czy jest to wina artystów, którzy chcą za-istnieć za wszelką cenę, czy organizatorów konkursów, którzy narzucają wszędzie bar-dzo podobne kryteria i preferują określone style pisania. I takim oto sposobem po-wstaje ciężkostrawna papka, która gdzieś się rozmywa, bo i tak wszystkie wiersze są takie same. Idąc tym tropem zaczynam rozumieć dlaczego w ankietach padały ta-kie nazwiska jak Szymborska, Herbert czy Różewicz – każdy z nich pisał inaczej, miał odmienny styl i język, nie sposób było ich pomylić czy się znudzić.

Kolejną przeszkodą czyhającą na poetów są konkursy tematyczne. Jak pisał Piotr Macie-rzyński w jednym ze swoich felietonów, na-wet organizacja zwykłego turnieju jednego wiersza może okazać się wyczynem ponad siły dla pracowników Śródmiejskiego Fo-rum Kultury w Łodzi. Pisanie według ściśle określonych, paranoicznych reguł, nie jest chyba zbyt kreatywne, prawda? Poeci do-stają kartki i mają pół godziny na napisanie wiersza. Prawie jak zaliczenie z wf-u w pod-stawówce, kiedy to trzeba było biegać wo-kół szkolnego boiska, właśnie pół godziny, jeżeli chciało się mieć piątkę „na koniec”. Traumatyczne przeżycie. Tyle że wyobraźnia wuefistki kończyła się na przymusie nosze-

ski, Adam Wiedemann, Krzysztof Varga czy Tadeusz Dąbrowski.

Na koniec coś, co tygryski lubią najbardziej – slamy! Są one skrzyżowaniem poezji z performancem. Slamerzy walczą ze sobą na słowa, a o wyniku decyduje publiczność.

Zdania na ich temat są podzielone. Jedni uważają, że uwłaczają one „prawdziwej” poezji i jak mówi Maciej Robert – w slamie nie chodzi o tekst, a jak padnie słowo „kur-wa”, to już wszyscy biją brawo. Drudzy gło-szą natomiast, że slam ma być zabawą (i rze-czywiście jest!), która ma zachęcić ludzi do uczestniczenia w wieczorkach poetyckich i do czytania poezji.

I teraz, Drogi Czytelniku, pomyślisz sobie zapewne (o ile nie pomyślałeś już wcześ-niej) „Co ona tak ciągle ten Macierzyński i Macierzyński?”. Odpowiedź jest prosta. Jest moim ulubionym poetą, a co najważ-niejsze jego wiersze regularnie zażywają le-watywy z kawy, więc nowotwór im nie grozi („Nierzadko ludzie wyśmiewają taką tera-pię, ale musicie wiedzieć, że w Klinice On-kologicznej w Vancouver znane jest uzdra-wiające działanie lewatywy z kawy w terapii nowotworowej” informuje zapis na stronie internetowej.) Jego poezja łamie szkolny stereotyp nudnych wierszy, które czytało się z przymusu. Mówi o rzeczach normalnych, ludzkich, prostych. Można czytać ją w tram-waju i dzięki niej zapomnieć na chwilę, że wokół są ludzie, którzy rzucają dziwne spoj-rzenia kiedy nagle wybucham śmiechem, a zaraz potem, zamyślam się, tępo patrząc w szybę. Oto przykład:

Baby baby baby Make The Girl DancePopołudnie pachnie wtorkiem,W twoich oczach granatowe śmigłowce,Oh, baby, that’s all, that’s it.

(w tym miejscu Bierezin z BaczyńskimTrzepią bogobojnie kapucyna;Sorry: In modern polish poetryThey are doing blowjob)So, what’s the problem? Let’s do it, quick

nia białych skarpetek. Organizatorzy kon-kursów są bardziej pomysłowi, szczególnie jeżeli chodzi o tematy wierszy np. Święta Bożego Narodzenia czy Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Ich kreatywność przejawia się również w doborze jury, w skład które-go wchodzą np. dyrektor ośrodka, anima-tor kultury i akustyk. (Przyczynia się to do tego, o czym wspomniałam wcześniej. Takie jury, zazwyczaj, nie ma pojęcia o literaturze, więc wygrywają wiersze mało odkrywcze, poprawne, a wręcz nudne). No tak, obiek-tywizm i fachowość przede wszystkim, nie zapominając o sprawiedliwości (zwycięskie wiersze nie są nawet odczytywane, więc nie wiadomo jaki był poziom turnieju).

Jak temu zaradzić?Rozmawiając z łódzkim lirykiem Maciejem Robertem (na swoim koncie ma dwa tomi- ki, trzeci pojawi się niebawem) nie mogłam pogodzić się z jego słowami, że poezję czy- tają poeci, którzy otaczają się tylko w swo- ich kręgach, a z czytelnikiem nie mają nic do czynienia. – Poezja to nie jest piła nożna, żeby się nią tłumy entuzjazmowały i chodzi- ły na mecze – powiedział mi wprost. (Hej! A gdzie w tym wszystkim jestem ja?).Po paru dniach doznałam olśnienia, albo ra-czej poznałam bolesną prawdę.

Aaaaaa! I zapomniałam jeszcze wspomnieć o jednym, dość istotnym fakcie – 70% osób, które poprosiłam o wzięcie udziału w an-kiecie (pomyślicie sobie pewnie „skąd ona wytrzasnęła tyle osób?” – spokojnie, znajo-mych na facebooku ci u nas dostatek), od-mówiło. To chyba najlepszy dowód na to, że poezja trafia do nielicznych . Może tak musi być? Maciej Robert twierdzi, że do poezji nie trzeba, a nawet nie wolno zachęcać. Macierzyński podcina mu skrzydła – Zależy do jakiej – mówi.

A ja tam myślę, że tak jak powiedział Piotr Macierzyński w wywiadzie z Jakubem Wi-niarskim – poetą się jest, a nie jak niektórzy twierdzą, jedynie bywa. Gdy się jest poetą nie trzeba nawet pisać wierszy. To pewnien sposób bycia, podejścia do tworzywa, sza-cunku do słowa, języka.A jak zachęcić do czytania wierszy tych, któ-rzy poetami nie są? Powiem (a raczej zacy-tuję) krótko: chuj z nimi.

X X X

urodziłem się na 52° szerokości geograficznej północneji 20° długości geograficznej wschodniejwylosowałem Polskęw pokerze po takim rozdaniumówi się pas

Przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich dzia-ła Koło Młodych – „mŁÓDŹ LITERACKA”, które organizuje warsztaty oraz wieczorki poetyckie. Niby fajnie, tyle że… spotkania przygotowują sami sobie. Frekwencja na tych spotkaniach jest niska, a głównymi uczestnikami są osoby należące do stowa-rzyszenia i akolici.

Nie znaczy to oczywiście, że jest to jedyny organizator wieczorków poetyckich w Ło-dzi. Są też pozytywne, rozwijające inicja-tywy np. w ciągu 8 lat Piotr Macierzyński zorganizował ponad 100 spotkań, z których jedynie 7 było poświęconych łódzkim poe-tom. Dawało to szansę poszerzenia swojej wiedzy i poznania poezji autorów z różnych miast i środowisk, twórców takich jak Ja-nusz Rudnicki, Ernest Bryll, Krzysztof Jawor-

Obcojęzyczność w wierszu ma poka-zać, że współczes-nemu poecie wy-czerpały się tematy, że nie ma już nic nowego do powie-dzenia. Często też epatuje tanią, wul-garną prowokacją, gdzie forma jest ważniejsza niż treść

Page 25: lodzup

2� *02Jazda dowolna

infografika: Monika Godlewska

Page 26: lodzup

Lodz Up 2� 06/2011

W teatrze nie akcep- tuję martyrologii. Po dwu godzinnej sztuce kłaniam się

publiczności z uśmiechem na

twarzy, bo ze sceny schodzi

Kamil Maćkowiak, nie Niżyński, a ten jest całkiem zado-

wolony, że spektakl się skończył i że

dostaje brawa.

gen solistyUrodziłem się w Bydgoszczy, mając niespeł- na rok przeprowadziliśmy się z rodzicami do Trójmiasta. Od dekady jestem już w Ło- dzi. Tu jest mój pierwszy dorosły dom, taki, który sam stworzyłem. Do Łodzi przeje- chałem na studia, na drugim roku PWSTiTV chciałem przenieść się do Krakowa, wte- dy dyrektor Waldemar Zawodziński zapro- ponował mi angaż w Jaraczu. To nie było miasto, w którym zakochałem się od pier- wszego wejrzenia, ale aktor teatralny jest tam, gdzie jest jego teatr. W Łodzi mam przyjaciół, swoje miejsca, chociaż od cza-su do czasu buntuję się i zaczyna uwierać mnie to przywiązanie, ten mój warzywniak. Teraz jest też tu moja fundacja, i wszelkie autonomiczne plany zawodowe, ale prze-de wszystkim, moja publiczność. Karolina Pawlak: Twoje kreacje w łódz- kim Jaraczu można określić mianem teatru jednego aktora. Kamil Maćkowiak: To przede wszystkim kwestia propozycji, które otrzymywałem – z wyrazistymi pierwszoplanowymi rolami. Bardzo lubię teatr oparty na aktorze, czer-piący z jego osobowości i charyzmy. Moja „solistyczność” to spadek po balecie. Tam syndrom „pierwszej linii” był naturalny. Pra-cujesz po to, żeby tańczyć duże role. W te-atrze też lubię się zmęczyć i żeby było mnie widać, tak już mam. KP: Niżyński nie schodzi z afisza już szó-sty sezon, czy nadal lubisz go grać? KM: Ta dekada w teatrze była dla mnie bardzo autoterapeutyczna. Miałem okazję zmierzyć się z tematyką choroby psychicz-nej, która od dziecka mnie fascynowała i przerażała. Trafiłem na Dzienniki Wacława Niżyńskiego, które stały się inspiracją do na-pisania scenariusza monodramu. Wszystko pięknie się uzupełniło.

Niżyński to spektakl bardzo już doceniony. Był dla mnie przełomowy w wielu wymia-rach. Grałem go także w języku angielskim i rosyjskim. To moja autorska koncepcja, która wzięła się z oswajania pewnych lę-ków. Sformułowanie lubię grać Niżyńskie-go jest nieadekwatne. Lubię dawać widzom ten spektakl, mam w tym olbrzymią przy-jemność aktorską. Oczywiście jest we mnie instynkt samozachowawczy, który chciałby darować sobie ten wysiłek i emocje. Mógł- bym odpowiedzieć barwnie, tak, kocham tę rolę, ale to nie jest takie jednoznaczne. Mam

świadomość, że ma ona sens tylko wtedy, gdy ja dam z siebie wszystko, a to kosztuje. KP: Prawie dwie godziny balansowania na najwyższym rejestrze bólu. KM: Wejście w tę rolę wymaga dużego wysiłku fizycznego i psychicznego. Nie uprawiam jednak martyrologii. Niżyński jest historią umierania, geniuszu i obłędu. Fizjologia uwiarygodnia jedynie historię, sprawia, że wszystkie elementy są ze sobą kompatybilne. Ten monodram to moje prywatne zobowiązanie wobec łódzkiej publiczności, która przychodząc na spek-takl, również decyduje się ponieść razem ze mną jego ciężar. KP: Wyznaczasz dla siebie granice w sztuce? KM: Staram się nie przekraczać granic za-tracania się w sztuce, gram bardzo bez-piecznie. Sam Niżyński ewaluował. Na po-czątku jego grania bardzo mocno byłem w swojej postaci, z biegiem czasu pojawił się konieczny dla zachowania higieny pracy dystans. Lubię udowadniać, że mam w so-bie profesjonalizm. W teatrze nie akceptuję martyrologii. Po dwu godzinnej sztuce kła-niam się publiczności z uśmiechem na twa-rzy, bo ze sceny schodzi Kamil Maćkowiak, nie Niżyński, a ten jest całkiem zadowolony, że spektakl się skończył i że dostaje brawa. Moje jedyne obawy związane są ze stroną fizyczną, wątek baletowy sprawia mi coraz większą trudność. KP: Od niedawna jesteś również Preze-sem Fundacji na rzecz Kultury sygnowa-nej twoim nazwiskiem. KM: Fundacja ma spinać różnego rodzaju przedsięwzięcia. Firmuję ją swoim nazwi-skiem, gdyż najbliższe realizacje związane są z moja osobą. Mam nadzieję, że na-zwisko Maćkowiak jest kojarzone w Łodzi z konkretnym rodzajem aktorstwa.

Fundacja na rzecz Kultury powstała między innymi po to, by zmienić tradycyjne myślenie o teatrze. Jestem w trakcie prac nad autor-skim monodramem. To monorewia w for-mie nieco bardziej uniwersalnej niż Niżyński, znajdzie się w niej miejsce na ruch, taniec, wokal. Pozornie muszę być bardzo atrak-cyjny dla widza, by móc przekazać głębsze, kontrowersyjne treści, przygotować go na drugie dno opowiadanej historii.

Page 27: lodzup

2� *02Dogadane

D

Kamil Maćkowiak rocznik 1979, dyplo-mowany baletmistrz, absolwent łódzkiej PWSFTViT, aktor filmowy, telewizyjny, nade wszystko teatralny.

rozmowa z Kamilem Maćkowiakiem

Mam ambicje stworzyć spektakl i bardzo sil-nie postawić na jego promocję. Jako aktor, nigdy nie zabiegałem o docenienie mojego nazwiska, przy fundacji nie mam już tych obaw. Mam pełną świadomość, że spektakl to również produkt, pozbawiony pejoratyw-nej konotacji tego słowa. Za każdym przed-sięwzięciem muszą stać odpowiednie pie-niądze. Nie zorganizuję spektaklu dla kilku osób w salce pod schodami, po którym sam posprzątam. Nie jestem aż tak offowy. KP: Inicjatywa Fundacji jest dużym kro-kiem w kierunku Łodzi prokulturalnej. Miasto cię w niej wspiera? KM: Nie odczuwam szczególnego zaintere-sowania władz miasta moją działalnością.

Fundacja na rzecz Kultury i związane z nią projekty nie są dotowane środkami miej-skimi. Dopiero po rok działalności możemy startować w różnych konkursach. Coraz więcej osób ostrzega mnie, żebym prze-stał mieć złudzenia, że to, co ma sens dla mnie i dla mojej publiczności, znajduje ja-kiekolwiek odzwierciedlenie w planach lu-dzi u władzy. Chcę jednak wierzyć, że Łodzi zależy,żeby mieć inicjatywy kulturalne silnie związane z miastem i będzie to wspierać, jak np. stolica wspiera Projekt Warszawiak. Liczę także na prywatnych sponsorów.

KP: Widzisz dla siebie przestrzeń poza aktorstwem? KM: Obecnie talent i ambicja legitymizują już tylko w teatrze. Wyidealizowałem sobie ten zawód. Może gdybym wychowywał się na siostrach Olsen, a nie Helenie Modrze-jewskiej byłoby mi łatwiej, zawodowe wy-bory byłby bardziej oczywiste. Nie jestem idolem dla nastolatek, nie in-teresuje mnie aktorstwo, które stanowi bardziej wyszukaną formę dla zarabiania pieniędzy. Dlatego coraz częściej zasta-nawiam się, czy istnieje dla mnie forma zawodowego bytu poza teatrem. Jako aktor potrzebuje wyzwań, które nie mu-szą przekładać się na słupki popularności. Męczy mnie to rozdwojenie jaźni. W teatrze gram role wielopoziomowe, wymagające, telewizja przynosi jedynie jednowymiaro-we propozycje, które niespecjalnie mnie fascynują. Zdarzyło mi się nie dostać anga-żu, usłyszałem, że byłem za mało glamour. Jeśli aktorstwo to dziś oglądalność, seriale i bankiety, to pozwolę sobie funkcjonować jeszcze przez chwilę na swoich zasadach.

Dogadane

fot. Sławomir Bergański, 2005

wywiad: Karolina Pawlak

Page 28: lodzup

Lodz Up 2� 06/2011

Historie zasłyszaneSąsiad chorował. Kuba nie wiedział jeszcze wtedy wiele o zjawisku.

Na co dzień funkcjonował normalnie. Taki osiedlowy wesołek. Kwiaty w mieszkaniu podleje, karnisz zawiesi. – Dzień dobry, uszanowanie! Serdeczny uścisk dłoni, żart na do widzenia. Potem pół roku ciszy. Zza zaciągniętych zasłon pod-miejskiego osiedla nie przedziera się życie. Wieczorami podjeżdża do niego starsza ko-bieta, która regularnie wyrzuca mu śmieci,

Nazywa się borderline, ale właściwe nadal zwracają się do niego Kuba. Taka jedna powiedziała mu kiedyś, że jest za mało dojrzały, inna nabawiła się nerwicy, te z początków studiów po prostu się bały. Dziś Kuba i jego osobowość skrajna dobiegają właśnie trzydziestki.

uchyla balkonowy lufcik. Zasłony ani drgną. Sąsiadki już nie zostawiają mu dzieci do pil-nowania. Po pół roku Kuba wyprowadza się do innego miasta. Historia faceta spod trójki zostaje z nim na znacznie dłużej. BPD lub inaczej border personality disorder ma status jednego z dziesięciu oficjalnych zaburzeń osobowości czyli, powtarzając za fachowym źródłem: głęboko zakorzenio-nego wzorca zachowania, który powoduje cierpienie oraz wpływa destruktywnie na relacje z innymi.Problemy towarzyszące borderom są dwa: Po pierwsze, trudno jednoznacznie zakwali-

fikować objawy choroby, mnogość znamion powoduje, że psychiatrzy i psychologowie toną w domysłach, stawiają różne diagno-zy i proponują terapie, od zastrzyków far-maceutyków po oddział zamknięty. Drugi wymiar zjawiska, to tradycyjnie społeczna niewiedza, a za nią już szablonowo: strach, wykluczenie, alienacja.

Patrzę, oczom nie wierzęXXI wiek oswaja chorobę. Podekscytowa-ni tym, że Europejczycy nie umierają już na dżumę z dumą pokazujemy statystyki efek-

tekst: Karolina Pawlak

poz

szyw

ani

06/2011Lodz Up 2�

Page 29: lodzup

2� *02Pod lupà

Charakterystyczne dla borderów jest pokładanie wielkich nadziei w życiowym partnerze, obarcza- nie go odpowiedzial- nością za własne nastroje, co stanowi pułapkę dla ich wra- żliwych osobowości.

tywności badań profilaktycznych. Buduje-my podjazdy do kin i muzeów, ustępujemy miejsca w tramwaju kulejącemu. Dotujemy para olimpiady i wysyłamy dzieci do szkół in-tegracyjnych, tłumacząc im, że wózek inwa-lidzki to żadne tabu. Unaoczniona niepełno-sprawność nas wywyższa, instruuje nasze zachowania i popędy. W tej estetycznej po-prawności nie ma miejsca na niepewność. Dzisiaj lepiej urodzić się bez ręki, niż przy-znać, że sobie nie radzisz z nimi obiema.

Dotkliwość utraty pracy można porównać do bólu ukłucia szpilką w obliczu ukrzyżo-wania. Korporacje potrzebują liderów, na-wet gdy ci, obsługują jedynie ich parkingi. Może gdyby Kuba zdobył się na tę szczerą rozmowę z przełożonym, chroniony już roz-ległymi ramionami Temidy, ze zwolnieniem lekarskim w portfelu, dziś wyjmowałby je-dynie gwoździe z dłoni.

W rozmowie z szefem padało: nie możemy, doceniamy szczerość, współczując proble-mów, z którymi pan się boryka.Łyk kawy po obu stronach biurka. Kontynuuje. Słodzi pan?Spoczywa na naszych pracownikach ol-brzymia odpowiedzialność, nie możemy sobie pozwolić, zaufanie klientów, wielo-letnia marka. Wypowiedzenie za porozumieniem stron. Kawa wystygła.Poklepanie po plecach, kalendarzyk firmo-wy na odchodne. A co panu tak właściwie dolega?

Usłysz mnieChyba od początku wiedział, że jest inny. Jeśli odczuwał zimno, to całą powierzchnią ciała. Podobnie odczuwał smutek i przy-gnębienie. Borderline okazał się dla niego życiową katastrofą. Choroba, która zawład-nęła emocjami, kontroluje zachowania, zniekształca osobowość, a dodatkowo, nie pozwala w siebie uwierzyć. U wielu borde-rów występuje syndrom wyparcia. Niekon-wencjolanym zachowaniom towarzyszy przeświadczenie o niskim poczuciu własnej wartości. Zdrowo funkcjonujący człowiek posiada w sobie pokłady emocji, które ob-warowane są specjalnymi kodami dostępu, tak odtrącenie wyzwala uczucie smutku, miłość szczęście, komplement docenienie. Tu katalizator emocji stanowią własne lęki. Smutek nie jest odpowiedzią na zadane cierpienie, a pochodną własnego wyobra-żenia o rzeczywistości, która odrzuca. Od-czuciom brak jest podstaw, co powoduje narastającą agresję, boi się – chociaż nie wie czego, chciałby powiedzieć, że kocha, ale może druga strona nie odwzajemni uczucia. Na końcu jest sumienie, przepra-szam, mam borderline.

Przez całe swoje dorosłe życie Kubie udało się zbudować kilka poważnych związków, takich ,,dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Często stanowił dla kobiet wyzwanie, jed-nego dnia przeświadczony o swoim uczuciu, by następnego nie pozostawić złudzeń co do jego istnienia. Jego trudny charakter po-

strzegany był jako cecha ludzi atrakcyjnych, bogatych wewnętrznie, ale ból jaki potrafił sprawić, często nie był tylko psychiczny.

Charakterystyczne dla borderów jest pokła-danie wielkich nadziei w życiowym partne-rze, obarczanie go odpowiedzialnością za własne nastroje, co stanowi pułapkę dla ich wrażliwych osobowości. Idealizacja towa-rzysza życiowego często kończy się rozcza-rowaniem, które potęguje tylko problem wewnętrznego dialogu bordera, dominu-jące uczucie pustki, często niezależne od wydarzeń realnego świata.

Społeczna mentalność, o ile nie jest naduży- ciem, uogólnienie sposobu myślenia i odno- szenia się do rzeczywistości tak zróżnicowa-nej populacji, dorasta. Od kiedy odkryto me-chanizmy pojawiania się depresji, nauczono się wskazywać predyspozycje osobowości i czynniki zewnętrzne towarzyszące zmia-nom zachowania, nikt już nie ośmieli się lekceważyć ich ofiar. Wszystkie zachowa-nia, związane z niedyspozycją ośrodkowe-go układu nerwowego, zaczęto wrzucać do wspólnego worka z napisem depresja. Tymczasem medycyna kliniczna nie traktuje

ludzkiego mózgu po macoszemu. Załama-nia nastroju zrzuca się często na kanwę trau-matycznych wydarzeń doznanych w okresie dzieciństwa, tu istnieje przestrzeń wspólna z borderline. Geneza borderów często bywa spójna. Ich współczesne problemy są pochod- ną traumatycznego przeżycia z dzieciństwa, i o ile są w stanie sięgnąć do niego pamięcią, istnieje szansa na skuteczną terapię.

Kuba nie wie, kiedy jego świat nakrył szklany klosz. W dzieciństwie zaczytywał się w Syl-wii Plath, hodował kaczki i marzył o tym, żeby prowadzić autobus. Czasem opowia-dał o tym matce, w odpowiedzi słysząc tyl-ko suche nie garb się. Szybko więc przestał słuchać. Może więc byli to rodzice, którzy nigdy nie wiedzieli, do której właściwe kla-sy chodzi. Po części wychowanie. Takie pol-skie. Żadna patologia, ale nadal trudno to nazwać rodziną. Lekarze są zgodni co do jednego. Przyczyn zaburzeń osobowości na-leży szukać w okresie dzieciństwa, w szcze- gólności w dużej ilości doświadczeń nie-zgodnych z oczekiwaniami dziecka, brakiem stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa.

Shopping &Fucking

Przeciętni ludzie nie rozumieją tych, którzy rzeczywistość postrzegają inaczej. Społe-czeństwo stało się samonapędzającą się maszyną, w której nie ma czasu na uster-ki, wszystko to spięte szeroką klamrą pod nazwą postęp cywilizacyjny. Wiele miejsca poświęca się znamionom chorób psychicz-nych, mało kto wskazuje na ich przyczyny, które paradoksalnie, tkwią po ,,zdrowej” stronie. Społeczeństwo oczami bordera pozbawione jest uczuć, mimo że ludzie z wyższym pierwiastkiem wrażliwości widzą szerzej. Nadal funkcjonuje mit społeczeń-stwa otwartego, a słowo integracja odmie-niana jest przez wszystkie przypadki. Tym-czasem w dziedzinie empatii osiągnęliśmy poziom Wieków Średnich.

Wyprowadzamy się do domów pod mia-stem, kupujemy gigantyczne plazmy, roz-palamy grilla. Na trzymetrowej plazmie, w kanale infor-macyjnym zabijają na żywo Bin Ladena. Popocorn się kończy. Ameryka mówi, że wygraliśmy walkę z ter-roryzmem. Wrzuć na facebooka fotkę z Pakistanu.

Potem wegetujemy.

DiagnozaNie istnieje test, który jednoznacznie wska-zywałby na obecność syndromu borderline. Dlatego psychologowie często traktują go jako wyjście awaryjne, dla wszystkich, nie zdiagnozowanych dolegliwości o podłożu psychicznym. Borderom wręcza się receptę z farmaceutykami, ale brak w niej przepisu na życie. Tymczasem społeczeństwo potra-fi być dla bordera trudnym środowiskiem. Niemożność poradzenia sobie z własnymi uczuciami, chroniczne uczucie pustki, prob-lemy w miejscu pracy, niezrozumienie wśród najbliższych to codzienność. W rezultacie wielu cierpiących na pograniczne zaburze-nie osobowości, którzy nie zasięgają po-mocy specjalisty, targa się na własne życie. A przecież diagnoza lekarska brzmi: jestem wrażliwszy niż przeciętny człowiek, czy to już prognozuje śmierć?

Badania wskazują, że około 27 procent doro-słych obywateli Europy doświadcza, w ciągu roku, przynajmniej jednej dolegliwości zwią-zanej ze zdrowiem psychicznym. Mogłoby się zdawać, że społeczeństwo oswoiło już depresję, jako pochodną stylu życia, który przyjęła większość cywilizowanego świata. Duża część dolegliwości towarzyszy cho-rym przez całe życie, ale nie musi przy tym powodować trwałego wyłączenia. Para-doksalnie, największe problemy rodzi to po stronie tych, którym nie przyszło się bo-rykać z chorobą osobiście. Ludzie dotknięci chorobami psychicznymi stanowią swoiste lustro, w którym dokładnie widać odbicie społeczeństwa. Nie tego, które podbija kosmos i tworzy nowe technologie. Zamk- niętego, przestraszonego, zabobonnego. Tego, które boi się podać ręki schizofreni-kowi, z obawy przed zakażeniem.

2� *02Pod lupà

PL

Page 30: lodzup

Jedno ekspresso proszę!

To zdanie, które baristę może doprowa-dzić do pasji. W kraju, gdzie kultura picia kawy dopiero się kształci, ludzie nie doce-niają wartości dobrze zaparzonej i podanej kawy, nawet nie potrafią nazwać espresso. Dla większości słowo kawa oznacza dwie łyżeczki brązowego proszku wsypanego o poranku do kubka, zalanego wrzątkiem. Często z dodatkiem cukru i mleka. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że na całym świe-cie pije się 400 miliardów filiżanek kawy.

Tańczące kozyHistoria kawy w Europie sięga XVI wieku. Nie od razu stała się gorącym, aromatycznym napojem. Z początku gotowano ją z masłem i solą. Pierwszą kawiarnie otwarto w Oksfor-dzie w Anglii, dwa lata później w Londynie. Do Polski dotarła dopiero w XVII wieku.

Z odkryciem jej niezwykłych właściwości wiąże się legenda o etiopskim pasterzu Kaldim. Pasąc swoje kozy zauważył, że skaczą jak szalone. Spróbował więc liści i jagód, które przed chwilą jadły i doświad-czył uczucia euforii, przypominającego mu stan upojenia winem.

Miliony aromatówIstnieją dwa główne gatunki krzewu kawo-wego: arabika i robusta. I to od tego w jakim stosunku są zmieszane, zależy smak i aro-mat napoju. Powszechnie uważa się, że naj-lepszy aromat osiąga się ze 100% arabiki, ale to nieprawda. Smak kawy zależy od spo-sobu jej zbioru, suszenia oraz co najważniej-sze – palenia. Im mocniej wypalona kawa, tym mocniejsza się staje. W zielonej kawie ukrytych jest 250 aromatów. Proces palenia pozwala wydobyć ich znacznie więcej, bo ponad 700. Każdy barista posiada własną, unikalną mieszankę, która według niego najlepiej eksponuje wszystkie aromaty.

„No crema, no serve”Ludzie kochają kawę za jej szczególne właś- ciości pobudzające. Dla większości to sposób na senność, zwiększenie koncentracji, często także ból głowy czy problemy żołądkowe. Dla innych kawa to pewien rodzaj dzieła sztuki, które pobudza ich kubki smakowe.

W Polsce najczęściej wybierany rodzaj kawy to latte i cappuccino. Obie sporządzane na bazie espresso, pierwsza z dodatkiem spie-nionego mleka, druga z mleczną pianką na wierzchu. Samo espresso w Polsce cieszy się bardzo małą popularnością. Wiele ludzi, za-mawiając espresso, nie spodziewa się ma-lutkiego, parującego naparu kawowego z delikatną pianką na wierzchu. Część nie wie nawet, jak poprawnie wymówić tę nazwę. A to właśnie espresso jest sercem sztuki ba-ristycznej i to w nim tkwi sekret smaku każ-dej kawy. Espresso parzone jest wedle ściśle określonych reguł, wyłącznie w ekspresie ciśnieniowym. Podawane zawsze z wodą do popicia. Receptura na idealne espresso

to 7-8,5 g. mieszanki, ciśnienie 9 barów, temperatura parzenia: 88ºC-92ºC, czas pa-rzenia 25 sekund i 25 ml wody. Parametry mogą ulec zmianie w zależności od typu mieszanki. Dobrze zaparzone espresso ma na wierzchu tzw. cremę, jest to gęsta i ela-styczna pianka, której zadaniem jest utrzy-manie cennego aromatu. Słowa „No crema, no serve”, to motto każdego baristy.

Nie wszyscy mogą jednak pozwolić sobie na ekspres ciśnieniowy. Nie oznacza to, że jesteśmy wtedy skazani na kawę sypaną do kubka i zalewaną wrzątkiem. Moka i french press to urządzenia, które pozwolą na zapa- rzenie dobrej kawy w domu. Moka, znana także jako kafetierka czy kawiarka, to mały czajniczek do kawy, który podgrzewamy na wolnym ogniu. Woda pod ciśnieniem ma kontakt z mieszanką kawy tylko przez chwi-lę, przez co otrzymujemy napar podobny do espresso. French press to dzbanek z fil-trem, pozwalający oddzielić wolno pływa- jące fusy od kawy.

Kawa bez ciśnieńKawiarnia „MS Cafe” jest organizatorem cy-klicznych imprez kawowych. Ostatnie tego typu spotkanie odbyło się 16 i 17 kwietnia pod hasłem „Kawa bez ciśnień”. Bariści Mi-chał Siwak, Radosław Darnowski i Iwo Łu-kasik prezentowali uczestnikom warsztatów nie tylko tradycyjne sposoby parzenia kawy z ekspresu ciśnieniowego, lecz także spo-soby alternatywne. „Kiedyś uważało się, że espresso jest pewnym wyznacznikiem ja-kości kawy, jednakże obecnie odchodzi się od tradycyjnych sposobów parzenia kawy” – mówi Michał Siwak. „Smak kawy zależy od mieszanki. W dobrej kawiarni barista jest w stanie określić jej skład i nuty smakowe, które się z niej wydobywają w trakcie za- parzania.” Uczestnicy warsztatów mieli okazję samodzielnego przyrządzenia kawy, a także spróbowania się w sztuce malowa-nia spienionym mlekiem. Odbyły się także zawody cup tastingu.

Barista, zawód czy pasja„Zostać baristą nie jest ciężko. To raczej kwestia świadomości. Do parzenia dobrej kawy, w podstawowym stopniu, wystar-czy przejść najprostszy kurs i znać pewne parametry espresso. Dopiero później ta wiedza bardzo się rozwija. To kwestia sa-mozaparcia i poszukiwania nowych dróg w świecie kawy.” – odpowiada barista

tekst: Piotr Stanisławskizdjęcia: Borys Kosmynka

presso raz!

06/2011Lodz Up �0

Page 31: lodzup

Michał Siwak zapytany o swoją profesję. Według niego, zawód ten nie jest zbyt skomplikowany, choć dobrzy bariści są nie-zwykle cenieni na rynku pracy i są świetną reklamą dla kawiarni. Szczególnie jeśli ktoś oczekuje czegoś więcej od kawy podawanej w coffee shopach, gdzie stosunek mleka do kawy jest znacznie wyższy, niż w kawach przyrządzanych na styl włoski. „Ludzie nie lubią wyrazistych smaków. Wolą czuć pod-stawowy aromat kawy, bez ekstremalnych smaków działających na nasze zmysły.” Do tworzenia wzorków na kawie, nie potrze-ba specjalnych zdolności plastycznych. To kwestia ćwiczeń i wiedzy na temat spie-niania mleka. Jeśli kogoś to nie interesuje, znajdzie w baristyce coś dla siebie, bo pro-fesja ta dzieli się na inne specjalizacje, jak na przykład szukanie walorów smakowych i porównywanie smaków espresso.

„Bariści to osoby, które nie palą papierosów, bo to zabija kubki smakowe. Są osobami, które cały czas poszukują. I osobami, które łączą cechy barmana, ale bardziej skupiają się na wątku kawowym. Potrafią powiedzieć

coś o kawie, którą podają. To muszą być ludzie zafascynowani kawą, którzy mogą o niej rozmawiać godzinami.” – podsumowu- je barista Michał Siwak w rozmowie podczas warsztatów organizowanych w MS Cafe.

Kawa, a studenciZa bastion kawy uważa się Włochy, ale to w Finlandii i krajach skandynawskich jej spożycie jest największe i przekracza 12 kg na osobę. W Polsce szacuje się, że jest to około 3 kg.

Polscy studenci, to grupa, która powo-li zmienia kulturę picia kawy. Dla wielu z nich, kawa to nie tylko poranny obowiązek. Statystyczny student wypija dziennie dwie kawy, choć zdarzają się tacy, którzy dekla-rują, że nie piją jej wcale – nawet w trakcie sesji. Zmienia się także stosunek do espres-so. Kiedyś uważane za napój dla hardco-rowców, obecnie coraz częściej jest przez nas zamawiane. Inne najczęściej kupowane kawy to oczywiście latte, macchiatto, moc-ca i różne wariacje mrożonych.

Codzienne rytuałyDla wielu ludzi picie kawy to pewnego ro-dzaju rytuał. Często jest to chwila odpoczyn-ku, czasem refleksji, zawsze przyjemności. Palacze zawsze do kawy, jeśli tylko mogą, zapalają papierosa. Zawsze w ulubionym kubku, bo taka smakuje najlepiej. Często z jakąś słodkością – ciastem albo czekola-dą. Kawa ma swoje pory. Może to być pora-nek tuż po przebudzeniu, czasem wieczór z książką. Niektórym wystarczy tylko inten-sywny zapach kawy – nie muszą jej pić.

„Jedyny sposób na zabicie stresu, to dwie łyżeczki rozpuszczalnej albo z ekspresu”W dowolnej postaci, czy to espresso, czy roz- puszczalna, kawa staje się powoli z pobudza-jącego naparu, sposobem życia. Towarzyszy nam na każdym kroku i kusi niezliczoną iloś-cią aromatów. Pita codziennie, staje się przy-zwyczajeniem, bez którego nie rozpocznie-my dnia. Z tego wniosek, że przy porannym kawoparzeniu, możemy zanucić słowa pio-senki Łony: „Mam jeden niewinny nawyk, codziennie pije niezliczone ilości kawy”.

Life Profusion *02 �1

Life Profusion

fot. Borys Kosmynka, 2011

Page 32: lodzup

Lodz Up �2 06/2011

Nie jest to kino drogi, bo nie o podróż tak naprawdę w nim chodzi. Nie znajdziemy tam też przemierzania bezkresu za kierow-nicą rozklekotanego cadillaca.

A jednak są to filmy dynamiczne; takie, w których nie ma miejsca na postój i odpo-czynek. Jakie? Filmy z bieganiem w tle.

“Samotność długodystansowca” (The Loneliness of the Long Distance Run-ner), reż. Tony Richardson, 1962Wywodzący się z nurtu kina brytyjskiego, określanego jako „Kitchen Sink Cinema”, film „Samotność długodystansowca” bie-ganie traktuje, przede wszystkim, jako for-mę ucieczki. Już w pierwszej scenie bohater

„Wielki marsz”, gdyż taki tytuł nosi owa powieść, ukazuje nam społeczeństwo za-chłyśnięte konwencją oglądanych na żywo spektakli, z zafascynowaniem śledzące każ-dy krok zawodników, załatwianie przez nich potrzeb fizjologicznych, ostatecznie zaś, ich śmierć, będącą prawdziwym sensem tego show, jedynym, który może ich jeszcze poru-szyć. Dużo okrucieństwa, psychologii, surre-alizmu. Ciężki egzystencjalizm? Niezupełnie, choć przekaz niewątpliwie trudny i wyma-gający. Na ile ta krytyka pogoni za sensacją przekłada się na dzisiejsze czasy...?

Metro 2033Świat skończył się w atomowym armage-donie, niedobitki ludzkości schroniły się w wielkim bunkrze moskiewskiego me-tra. Ludzie, odwykli od światła, nawykli do strachu i instynktownego egoizmu, walczą o przeżycie w podziemiach, zabijani przez promieniowanie, choroby, cywilizacyjny regres, powstałe z szaleństwa i desperacji idee, czające się na powierzchni mutan-

mówi, że bieg istniał w jego życiu od za-wsze, głównie poprzez przymus ukrywania się przed policją. Nie o takim rodzaju uciecz-ki traktuje jednak dzieło Richardsona. „Sa-motność długodystansowca” to opowieść o szukaniu własnej drogi, na której mogą pojawić się próby ucieczki przed samym sobą. A wszystko to opatrzone obrazami Wielkiej Brytanii, w której rodzi się kon-sumpcjonizm i usiłowanie odejścia od pa-triarchatu… Obowiązkowo!

„Forrest Gump”reż. Robert Zemeckis, 1994Podobnie jak bohater filmu Richardsona, Forrest też ucieka. Głównie jako dziecko przed kolegami, którzy się nad nim znęca-ją. Scena, w której Forrest wyrywa się rów-

ty oraz siebie nawzajem. Gdy mieszkańcy metra stają w obliczu kolejnego, tajemni-czego zagrożenia, w poszukiwaniu rozwią-zania zostaje wysłana osoba, mogłoby się zdawać, najmniej do tego odpowiednia – młody chłopak imieniem Artem. Spiesząc przez kolejne stacje, każda o innym ustroju, społeczności, koszmarach – tych ludzkich, jak i nadprzyrodzonych – odkrywa przed nami ludzi, których jedynym sensem życia jest przetrwanie, nieważne za jaką cenę. „Metro 2033” Dymitrija Glukhovsky’ego to opowieść mroczna, dynamiczna, świetnie łącząca horror z fantastyką, skłaniającą do refleksji jak wiele dzieli nas od postapokalip-tycznego wyścigu o przetrwanie, rozpoczę-tego przez nasz wrodzony popęd śmierci.

Biegnę, wsiadam, czytam. Przekładam książkę z kolana na kolano. Spoglądam na numer strony, potem na zegarek – zdążę, przynajmniej kilka stron. To norma na dziś, potem nie będzie już czasu. Pytanie tylko, co tak naprawdę mi ucieka...?

Filmy z bieganiem w tle

W bieguPędzimy, biegniemy, spieszymy się do szkół, biur, tramwajów, w biegu przyswajając in-formacje, odżywcze substancje i myśli, prze-glądając nagłówki gazet i – nieomal wyrwa-ne z rozpędu – pojedyncze strony książek. Czy przekaz, którejkolwiek z nich, będzie w stanie za nami nadążyć?

Wielki MarszW 1979 roku ukazała się książka, której przez kolejne dwadzieścia lat próżno było szukać w naszych księgarniach. Jej autor, Richard Bachman, czyli znany nam dziś do-skonale Stephen King, przedstawił obraz groteskowej rywalizacji: grupa uczestni-ków rozpoczynała wielki marsz, u końca którego zwycięzca otrzymywał dowolną rzecz, której zażyczyłby sobie w nagrodę. Marsz musiał przebiegać z prędkością nie mniejszą niż pięć kilometrów na godzi-nę, bez żadnych postojów. Złamanie tej reguły oznaczało śmierć z rąk towarzy-szących pochodowi żołnierzy, zaś ostatni z żywych uczestników stawał się zwycięzcą.

nieśnikom i biegnie jak najszybciej tylko potrafi, przeszła do historii kina, bowiem chłopcu odpadają wtedy metalowe szyny ortopedyczne, których od tej pory nie bę-dzie potrzebował. Właściwie cała historia Forresta tak wygląda – jest nierealistyczna, bajkowa i przez to nieco kiczowata. Pomi- mo to, warto obejrzeć tę obsypaną Osca-rami produkcję. Jej naiwność nie jest de-nerwująca, lecz raczej urocza.

„Biegnij Lola, biegnij” (Lola rennt), reż. Tom Tykwer, 1998Dlaczego Lola biegnie? Bo chce uratować swojego chłopaka. 20 minut? pełne dyna-miki, ryzyka, niezwykle szybkiego tempa, wgniata widza w fotel. Nie tylko za pierw-szym razem…

„Bieg” reż. Tomasz Bagiński, 2009 „Bieg” to wyjątkowy film w tym zestawie-niu, bowiem wyreżyserował go Polak. Co więcej, jest to animacja zrobiona w technice 3D, powstała w niespełna 4 miesiące! Jej bohater przypomina postać z gry kompu-terowej – pokonuje kolejne etapy swojego życia, aby dotrzeć na sam koniec i stoczyć pojedynek ze śmiercią, a to wszystko w rytm niezwykle energetycznej piosenki zespołu The Hives – „Hate To Say I Told You So”.

tekst: Wiktor Werner

tekst: Olga Szymkowiak

Page 33: lodzup

�� *02Life Profusion

komiks: Klaus Wittman

Page 34: lodzup

Lodz Up �� 06/2011

wejść w rolę pięknej lalki, jaka przypadała żonie następcy tronu. Im bardziej anga-żowała się w różne inicjatywy, im bardziej usamodzielniała, tym szersza stawała się przepaść między nią a rodziną królewską. Elżbieta zmusiła ją nawet ponoć do potwier-dzenia badaniami genetycznymi ojcostwa Karola w przypadku młodszego z ich synów, Harry’ego. Paradoksalnie, to Diana, jej cha- ryzma, oddanie dla dobra sprawy i niezwy-

kły dar zjednywania sobie ludzi ociepliły wizerunek królowej i całej monarchii, co pozwoliło władczyni bez szwanku przejść przez kryzys lat 80- tych.Ludzie na całym świecie uwielbiali ją za wdzięk, oddanie dzieciom, pracę na rzecz chorych i ubogich, współczuli po rozwodzie. Dopiero po śmierci wychodziły na jaw infor-macje o jej wieloletniej walce z anoreksją i bulimią, załamaniach nerwowych, trudnej

God Save the Queens!Gwiazda – to określenie często nadużywane. Beztalencia aspirują do tego tytułu, tocząc bezpardonową walkę na słowa, biusty i skan-dale. Są jednak osobowości, które tego nie po-trzebują. Postaci, których twarze znają ludzie na całym świecie. Z okładek gazet, z wielkie-go i tego trochę mniejszego ekranu. O swojej sławie decydują same.

Królowa ludzkich sercPiękna, krucha blondynka o ujmującym uśmiechu. Szlachetnie urodzona przedszko-lanka, mając dwadzieścia lat, bierze bajko-wy ślub z księciem, nieświadomie wkracza-jąc do świata rodziny królewskiej.Lady Di, Diana Spencer, księżna Walii, zginę-ła razem ze swoim kochankiem w wypadku samochodowym, spowodowanym przez paparazzich. Ikona stylu, bohaterka skanda-li i ulubienica największych brukowców na Wyspach i na świecie. Wyszła za mąż z miło- ści, choć Karol nawet noc przed ślubem spę- dził z Kamillą Parker-Bowles. Zawsze samo- tna, szukała oparcia w mężczyznach, z któ-rymi romanse opisywały tabloidy i wśród „przyjaciół”, którzy po jej śmierci zbili mająt-ki na sprzedawaniu jej sekretów (od kamer-dynera na osobistej terapeutce kończąc). Początki były bardzo trudne. Krytykowano jej sposób ubierania, teściowa nie kryła swojej niechęci, mąż z roku na rok, coraz bardziej się od niej odsuwał. Nie potrafiła

tekst: Łucja Młynarczykilustracje: Aleksandra Niepsuj

Page 35: lodzup

�� *02Life Profusion

LP

sytuacji w jakiej stawiała ją Elżbieta, od początku zdegustowana jej, zbyt swobodnym, jak na dworskie standardy zachowaniem.Całą sobą wzbudzała zainteresowanie, omawiano każdą nową kre-ację, wypad na narty z dziećmi, każde zdjęcie, na którym obejmował ją mężczyzna. Tych ostatnich nigdy nie brakowało. Przyciągała spoj-rzenia, wzbudzała chęć opieki – głośno było o jej domniemanych związkach z królem Juanem Carlosem, Giscardem D’Estaingiem, Johnem F. Kennedy’m Juniorem, za mentora uważano między in-nymi Henry’ego Kissingera. Jej śmierć wstrząsnęła światem. Do rangi publicznej debaty podniesiono skandaliczne zachowanie papparazzich, ryzykujących czyjeś życie dla zrobienia jednego zdjęcia, dla wywołania nowego skandalu. Do historii, tak jak ślub, przeszedł pogrzeb Diany Spencer – ostatni wspa-niały, i chyba jedyny taki gest, na jaki zdobyła się wobec niej Elżbieta.

Thoroughly American royaltyTak, znany nie tylko ze swej prezydentury, Bill Clinton nazwał Eliza-beth Taylor podczas jej wizyty w Białym Domu. Prawdziwa gwiazda. Diva Hollywood, bohaterka niezliczonych skandali i notek prasowych, pięciokrotna rozwódka, dwukrotna laureatka Oskara. Mieszano ją z błotem, grzmiał nad nią sam pa-pież, przyjmowali prezydenci, a Elżbieta II nadała tytuł szlachecki. Od dwóch lat właściwie nie pojawiała się w mediach, za to barwnie opisując swoje życie na Twisterze. Od paru tygodni przestała pisać. Zmarła 23 marca dobiegając osiemdziesiątki.

Myśląc o złotych latach Fabryki Snów, pierwszych celebrytach – trudno jej nie wspomnieć. Od dziecka była szykowana przez matkę do roli gwiazdy – balet, castingi, występy trzylatki na rautach dla znajomych. Najpierw stała się dziecięcą primadonną kina, później wydano 17-letnią Liz za potomka klanu Hiltonów, Nicka. Nieważne, że nigdy nie chodziła do normalnej szkoły, a pierwszy mąż, wiecznie pijany ją katował. Dobra prasa, przebicie się do pierwszej aktorskiej ligi – cel uświęca środki, czyż nie?Burzliwe romanse i rozwody, jej słynne kaprysy na planach zdjęcio-wych, liczne choroby i operacje (w sumie ponad 70, nie wyłączając guza mózgu, raka, tracheotomii i trzech operacji stawu biodrowe-go) – jej życie ciężko byłoby zmieścić na kartach jednej książki. Nie można zapomnieć o jej największej miłości, za którą została niemal wyklęta – Richardzie Burtonie. On kupował jej jachty i diamenty wielkości jajka, ona porzuciła męża i dwoje dzieci. Zagrali razem w jedenastu filmach, bili się, kłócili, pobierali i rozwodzili dwa razy, ich romans potępił Jan XXIII, cała Europa i amerykańska society. Nie mogli ze sobą, nie mogli bez siebie. W życiu Taylor wszystko było jak w największej kinowej produk-cji. Kochankowie przystojni i bogaci, miłość gwałtowna i bolesna, przyjaciele najsławniejsi (jak Michael Jackson), blichtr, diamenty i rozmach. Ale także narkotyki, alkohol, próby samobójcze (cztery), paparazzi zwieszający się z każdej latarni wokół jej domu. Trzeba przyznać, że umiała sobie z nimi radzić – zawsze nieskazitelna, per-fekcyjnie piękna, z gotowym na każdą okazję bon motem. „Sukces jest jak dezodorant. Zaciera wszystkie poprzednie nieprzyjemne zapachy.”, „Nie sztuka pokochać, znacznie trudniej wytrwać.” Po-trafiła genialnie wykorzystać media na swój użytek, także dla dobra innych. Zaangażowana w walkę z AIDS (wielu jej przyjaciół zmarło z powodu HIV), założyła własną fundację, otwarcie krytykowała po-lityków, namawiała do testów na obecność wirusa, zebrała na samą walkę z prawdziwą epidemią ponad 270 milionów dolarów. Pod koniec życia przestała uczestniczyć w życiu publicznym, z uwagi na coraz gorszy stan zdrowia, relacjonując dni spędzane na sadzeniu pomidorów i zabawach z wnukami na Twisterze. O sensację zadbała również po śmierci. Spóźniła się na własny po-grzeb. Zgodnie z wolą zapisaną w testamencie. Nie zostało wiele takich gwiazd.

Matka Boska KabalistkaNie ma takiej drugiej. Wątpię w istnienie państwa, w którym o niej nie słyszeli, skoro nawet prostytutki w tajskim więzieniu znają „Like a virgin”. Królowa popu, kiczu i skandalu. Madonna, bo o niej mowa, urodziła się w rodzinie włoskich imi-grantów w stanie Michigan w 1958 roku (tak, dokładnie), po śmier-ci matki wychowywał ją dość surowy ojciec.

Ponoć już w szkole wykazywała nieprzecięt-ne uzdolnienia artystyczne. W Detroit ciężko było rozwinąć skrzydła, więc dwudziestoletnia panna Ciccone wy-ruszyła podbijać świat tam gdzie wszyscy-w Nowym Jorku. Udało jej się zawojować amerykańskie dyskoteki prostymi, rytmicz-nymi piosenkami, wzbogaconymi o dźwięki syntezatora i od tamtej pory jest wciąż na szczycie, wyznaczając trendy w muzyce, te-ledyskach, modzie.Jaka jest jej recepta na sukces? Skandal, me-dialny szum, zawsze czymś nas zaskakuje. Wije się w welonie, wisi na krzyżu, rzuca po parkiecie, w garsonce czyta dziewczynkom swoją książkę o różyczkach. Jak kameleon, nieustannie zmienia wizerunek – wie jak przyciągnąć uwagę tłumu. Próbowała przebić się również w kinie, z jed- nym właściwie sukcesem, wspaniałą rolą ty-tułową w „Evicie”– pozostałe jej dokonania nie należą do wybitnych, choć warto wspo-mnieć o np. „Brooklyn Boogie”– jej śpiewa-jący telegram zwala z nóg.

Oczywiście romansuje. Głośne było jej mał-żeństwo z Seanem Pennem, z Guy’em Rit-chiem, ostatni związek ze sporo młodszym modelem. Z pierwszym mężem byli jedną z głośniejszych i najbardziej obleganych par Hollywood – pierwszy Bad Boy kina i skanda- lista razem. Z Ritchiem spędziła prawie 9 lat, jednak ten związek również się rozpadł. Jak widać, Madonna jest zbytnią indywidualistką.

Ma dwoje własnych dzieci i 50 lat za sobą, a figury i kondycji mogłaby jej pozazdroś-cić niejedna nastolatka. Może dlatego, że Madonna od lat poddaje się katorżniczym treningom, ćwiczy jogę, zdrowo odżywia, dba o rozwój duchowy. Skalpel też pewnie zrobił swoje, ale tym żadna gwiazda zbytnio się nie chwali.

Od piętnastu lat należy do Międzynarodo-wego Centrum Kabały – wiernie hołduje jej zasadom (ponoć), składa hojne datki na wszelkie inicjatywy, sama angażuje się w działalność charytatywną. Głośno było ostatnio o defraudacji, jakiej dopuścili się właściciele Centrum, przywłaszczyli prawie 4 miliony dolarów, które gwiazda wpłaci-ła na budowę szkoły dla dzieci w Malawi. O końcu sprawy jeszcze nic nie wiadomo, ale Madonna na pewno źle na tym nie wyjdzie.

Cokolwiek by mówić o jej talencie i pozio-mie dokonań, od lat nikt poważnie nie za-groził jej pozycji na rynku muzycznym. Mi-liony sprzedanych płyt, setki nagród, rzesze fanów, nieudolnie kopiujące ją, aspirujące gwiazdki. Wie jak się sprzedać, nie brak jej siły, ambicji i talentu. Ewenementem i ikoną popkultury jest i będzie.

***

Oto prawdziwe gwiazdy. Świadomie kreu-jące swój wizerunek, pewne siebie kobiety, które mimo przeciwności losu, załamań, upadków, nie dały się ze szczytu strącić. Ta-lent i osobowość to najcenniejsze co mogą zaoferować, oprócz siebie, światu.

Page 36: lodzup

Lodz Up �� 06/2011

zdjęcia: Rafał Ramatowski/Elite Productions

stylizacja: Julia Kosmynkapozowała: Karolina

Page 37: lodzup

�� *02Contents

Page 38: lodzup
Page 39: lodzup
Page 40: lodzup

Lodz Up �0 06/2011

MALEŃCZUKCZYLI WYRAŻAĆ SWOJE ZDANIE

wywiad: Borys Kosmynka

Page 41: lodzup

�1 *02Dogadane

D

Borys Kosmynka: W wywiadzie Piotra Stelmacha przeprowadzonym z Tobą przy okazji Męskiego Grania pojawił się temat utworu Johnny Casha. Czy udało się zrealizować plan nagrania Ring of Fire?Maciej Maleńczuk: W skrócie powiem, że planujemy nagrać całą płytę w tym stylu. W tej chwili skończyłem pracę nad prze-kładami Wysockiego, który był z drugiej strony globu. Na jesień wejdziemy do studia i nagramy album z Johnny Cashem, którą planowaliśmy od dawna. Ten Wysocki wsko- czył nam trochę znienacka.

BK: Tematem tego numeru magazynu jest ekshibicjonizm. Czym dla Ciebie jest obnażanie się?MM: Fizyczne?

BK: Nie, nie. Psychiczne, artystyczne, medialne...MM: Czy ja to robię? Chyba nie. Myślę, że obnażanie się to jest wpuszczanie kamer do domu, obnażanie się to jest Michał Wiś-niewski, który sprzedaje urodziny każdego ze swoich dzieci do gazet. To jest obnażanie się, wpuszczanie prasy i mediów w prywatne życie. To co on robi to jest bardzo dobry przy- kład, ale on to chyba lubi. Ja trochę mniej.

BK: A obnażanie się emocjonalne, na scenie?MM: No wiesz, od tego są aluzje, żeby się nigdy do końca nie rozebrać.

BK: Jak, gdzie i kiedy powstają poezja, teksty i muzyka Pana Maleńczuka?MM: Odpowiem na to dwa razy, raz cytatem z Kazika: Jak mnie ktoś jeszcze raz spyta to pierdolnę z pięści i poprawię z kopyta! A po drugie to wiesz: Daj mi ścierwo a rozszarpię je na strzępy.

BK: Czy prawdziwy rock&roll, punkrock wymaga buntu i tego, żeby mieć się przeciw czemu buntować?MM: To znaczy, ja już bym sobie darował, bo ostatnio miał to samo do mnie pan Naj-sztub. Czy ja się przeciwko czemuś buntu-ję, czy nie? Ja wyrażam swoje zdanie. Jeśli już mamy do tego wrócić – z pewnością buntuję się przeciwko hipokryzji, prze-ciwko łgarstwu, nadmiernemu obnażaniu się, sprzedawaniu swoich dzieci do prasy. I z pewnością buntuję się przeciwko wysy-łaniu ludzi na wojnę. Bo tak chętnie to ro-biliśmy w przypadku Iraku czy Afganistanu, gdzie w sumie nic się takiego nie działo, oprócz tego, że Saddam trochę poszczeki-wał. A jak teraz trzeba pomóc Libijczykom

to nie ma nikogo! I tak naprawdę wiesz, wszystkie siły tam właśnie powinny poje-chać, ale nikt tego nie zrobi, bo to właśnie Kadafi nauczył Berlusconniego bunga-bun-ga. Cały ten flirt Kadafiego z Europą, to że w pewnym momencie potrząsnął sakwą i wypłacił kasę ofiarom Lockerbie powodu- je, że cała Europa wstrzymuje oddech i nie zamierza pomóc powstańcom, a on nas może wykończyć. Przeciw czemuś takiemu z pewnością się buntuję!

BK: Ludzie zapytani z czym kojarzy im się Maciej Maleńczuk odpowiadają: bunt, melancholia.MM: Czyli romantyk? Trochę już antyk, ale wciąż romantyk.

cadillaciem i podrywać panienki. Dlaczego więc jadą do Iraku?

BK: Jakie było więc miejsce kobiet w ży- ciu Maleńczuka w latach młodzień- czych i teraz.MM: Wiesz, niezwykle poczesne, chociaż obecnie feministą już nie jestem. Zmieniłem zdanie, ale to nie jest moja wina tylko dziew-cząt czy raczej kobiet. Zawsze było to jednak dla mnie niezwykle ważne. Przez to właś-nie, że ważne, to miałem wiele problemów. Niestety, kobiety nawzajem się nie tolerują. Nie jesteśmy w Arabi Saudyjskiej, nie jestem mormonem, bo mógłbym mieć tych kobiet więcej naraz i w ogóle w domu, gdyby były w stanie się nawzajem porozumieć. Ale ok, udajemy monogamistę.

BK: Rock to dla kolejnych pokoleń natu-ralna forma ekspresji światopoglądu.MM: Rock? Rock&roll? To takie ciężkie gita-rowe granie? Ja myślę, że to już jest lamus.

BK: Nie zgadzam się – myślę, że on ewolu-uje wraz z poglądami i ideami subkultur. MM: Niech Ci będzie.

BK: Jakie są Twoje źródła tej drogi?MM: Moje źródło tej drogi to jest blues. Generalnie akustyczna gitara i opowieść o życiu. Coś w rodzaju Life is a bitch, un- less you die.

BK: A co widzisz patrząc na współczes-ne, młode pokolenie, które odbierane jest jako bezideowe?MM: Wiesz, wielu młodych ludzi ideologie sprowadziły na manowce. Spójrzmy cho-ciaż na sytuacje typu Badermeinhoff, czy Czerwone Brygady i w ogóle młodych lu-dzi o właściwie, powiedzmy, hipisowskim rodowodzie, którzy doprowadzili do tego, że powstały takie organizacje. Jest teraz np. GreenPeace. Idee robią krzywdę mło-dym ludziom, a oni faktycznie są podatni na idee. Moja idea w tej chwili dla młode-go człowieka, jeśli sam bym nim był, albo jeśli któryś z nich by mi zadał takie pytanie, to zająłbym się podrywaniem panienek i normalną balangą. Oprócz tego, czytałbym książki, może pisał wiersze, ale z pewnością, nie angażowałbym się w nic poważnego, ideologicznego. Bo ideologie mają krótkie nogi. Jeżeli z czegoś takiego jak pacyfizm mogło się zrodzić coś takiego jak Rote Ar-mie, to chyba coś tu jest nie tak!

BK: Od zawsze byłeś rockmanem. W ja-kiej innej roli mógłbyś się spełnić, czy kiedykolwiek próbowałeś?MM: Wiem na pewno, że mógłbym się speł-nić w roli kelnera, ale nigdy jeszcze nie pró-bowałem.

BK: Czy trafiłeś na swoją ulubioną gitarę w życiu?MM: Wiem na pewno, że jeśli chodzi o aku-styczne gitary to nie ma lepszych niż te fir-my Guild. Ale jeśli chodzi o elektryki to je-stem absolutnym fanem Gibsona. Może to być nawet tradycyjny, standardowy model ze sklepu. Każdy Gibson jest good enough. Oczywiście, jeśli jest made in USA.

Kiedy miałem 14 lat wpadła mi w ręce płyta Pudelsów „Wolność Słowa“. Mimo, że mało kto wtedy wiedział o co chodzi w Tango Li-bido, to wraz z kumplami chcieliśmy je śpie-wać. Miałem okazję usiąść do rozmowy z Ma-ciejem Maleńczukiem, człowiekiem, który sprawił, że byłem 14 letnim hipsterem.

BK: No właśnie, co więc myślisz o sobie jako o artyście odbieranym przez lu-dzi?MM: Generalnie jestem romantykiem, a to polega na tym, że czasem wyjmujemy szpa-dy i walczymy o swój honor, więc czasami leje się krew.

BK: Czy bycie artystą to w takim razie obrona czy kontratak?MM: Moim zdaniem, najlepszą obroną jest atak. Ale bycie artystą to do pewnego mo-mentu hmmm. Najważniejszy jest moment kiedy dochodzisz do tego. W momencie kiedy już jesteś, już to masz, tak jak ja te-raz, bo ja już to mam, to właściwie nie jest już walka. Raczej jest to obserwacja terenu i pewnych z góry ustalonych pozycji. Nato-miast wcześniej była to walka, trzeba było do czegoś dojść i w moim przypadku, była to wielka wojna z całym światem, łącznie z Ludowym Wojskiem Polskim. Potrafiłem się przeciwstawić całej takiej instytucji i dziwi mnie, że tak mało ludzi zauważa, że obecnie w Polsce nie istnieje pobór do wojska. Od jakichś dwóch lat nie istnieje pobór.

BK: Doświadczyłem tego już na własnej skórze.MM: Ja również doświadczyłem tego na własnej skórze i zazdroszczę młodym lu-dziom teraz. Mogą sobie spokojnie jeździć

Moje źródło tej drogi to jest blues. Coś w rodzaju Life is a bitch, unless you die.

Page 42: lodzup

Lodz Up �2 06/2011

Gadkiszmatki

Ciężka skóra a może futro w panterkę? Convers’y czy nowe

Najacze? Jeansy skinny czy luzackie baggy? Pokaż mi swoje

ciuchy a powiem ci kim jesteś!

Page 43: lodzup

Gadkiszmatki

Czy, kiedy idąc ulicą, zwracasz uwagę na bu- ty, kurtkę, torbę lub jeansy mijanych ludzi? I nie jest to przejaw materializmu, czy pocią-gu do drogich gadżetów. Ubiór mówi bar-dzo dużo o człowieku, bez względu na to czy dany osobnik sobie tego życzy, czy też nie. Szczególnie w czasach nam współczes-nych, kiedy kobiety nie muszą już walczyć, aby założyć spodnie, kiedy nie dziwią niko-go zielone włosy, tatuaże czy kolczyki na twarzy, kiedy nawet chłopak w damskich ciuchach nie budzi kontrowersji – ubiór staje się naszą drugą skórą, staje się pew-ną informacją o tym kim jesteś i jaki jesteś. Również ten, który chcąc się zbuntować przeciw trendom, nie przykłada uwagi do tego co nosi i wyciąga „pierwsze lepsze” szmatki z szafy, też opowiada o sobie swoim strojem. Ubiór może pokazywać zarówno twoją ignorancję, jak i zaangażowanie w świat mody, pozytywny bądź negatywny pogląd na rzeczywistość. Ale czy można powiedzieć, że moda identyfikuje i wyraża osobowość?

Fabryka J´zyka *02 ��

Fabryka Języka

IglooMarta OlczakKlaus WittmanJarzębina SkiLula

pozowali: tekst: Julia Kosmynkazdjęcia: Borys Kosmynka

Page 44: lodzup

Bunt i pierwsze formy niezależnego ubioruPoczątek „modowej rewolucji” miał miejsce w latach 60. i 70. Wtedy właśnie, młodzi ludzie zaczęli poszukiwać odrębnego sty-lu, który wyraziłby ich bunt, idee w jakie wierzyli i to wszystko, co różni ich od resz-ty świata pochłoniętego pracą, polityką i pieniędzmi. W tych właśnie latach, ubiór klasyfikował ich do danej grupy społecznej czy subkultury. Ubranie stało się formą wy-razu – zakładając wąski krawat i kapelusz, określało się siebie jako „modsa”, kolorowe, zwiewne koszule i kwieciste wzory charak-teryzowały hipisów, skórzane kurtki, kaba-retki, podarte t-shirty i spodnie – styl punk. O ile w latach 60./70. ten uliczny dress code był naturalny i jasny dla wszystkich, dzisiaj mamy absolutny collage stylów, subkultur i trendów. Styl punk miesza się z vintage, strój wieczorowy z casual, ubrani w kracia-stą koszulę okrywamy się kwiecistą chustą. Współczesna moda staje się coraz bardziej indywidualna, a jej uczestnicy mają na nią większy wpływ. Zastosowanie kolażu w ubiorze oczywiście zeszło prosto z wybie-gów, od V. Westwood czy J.P. Gaultier’a. To oni pokazali, że wszystko zależy od zesta-wienia. To właśnie łączenie ze sobą tkanin, krojów, różnorodnych stylów i dodatków tworzy niepowtarzalny styl i pozwala wy-razić to co jest w nas w środku – to jak czu-jemy, odbieramy modę. Jeżeli przyjmiemy

też, że sztuka polega na zestawianiu (farb z płótnem, kolorów w obrazie, kreski z pla-mą etc.) to właśnie moda i ubiór jest sztuką.

Moda zaangażowanaUbiór jest sztuką ale czy jest także informa-cją, formą przekazu? Cofnijmy się znowu do późnych lat 50. i 60. Ubiór mówił wtedy o poglądach, ideach – czarny sweter, w latach pięćdziesiątych był symbolem egzystencja-listy, barwne ubiory hipisów – manifestacją zmian percepcjii, a ostre i niechlujne ciuchy punków znakiem ich agresywnej ekspresji i buntu. Różne formy ubioru stały się niemal hasłami ideologii poszczególnych ugrupo-wań i ich orientacji poglądowej. W odniesie-niu do ubioru, symbolizującego ideały i prze-konania, podkreślającego twórczy stosunek do świata, możemy użyć określenia moda zaangażowana. Składa się na nią, nie tylko ubiór ale i styl bycia, rodzaj ekspresji, mu-zyka i sztuka. Jednak to właśnie ubiór pełni rolę powszechnego i lapidarnego znaku, in-formacji. To właśnie tę informację czyta się jako pierwszą. Strój i image jaki tworzysz określa cię bez słów. Jest zapisem twojej osobowości. Jak powiedział Sailor, bohater „Wild at heart” Davida Lyncha – „This ja-cket represents a symbol of my individuality, and my belief in personal freedom.”. Za pomocą stroju możesz wyrazić bunt, idee, przekonania, ale także nastrój, stan umysłu, status związku, to czym się zajmujesz i co

jest twoją pasją. Ubiór może krzyczeć ale i mówić spokojnie, nieco ściszonym głosem – możliwości są niezliczone.

Hipster – contemporary subcultureKolejnym zjawiskiem zachodzącym w mo-dzie współczesnej jest styl hipster. Termin ten był pierwotnie używany w latach 40., dla określenia alternatywnej grupy spo-łecznej – słuchaczy ostrego jazzu. Obecnie zostało ono przywrócone w nieco innym znaczeniu – hipster określa ludzi z kultury independent. Muzyka indie, kino alterna-tywne, ubiór vintage, mieszający w sobie punk, hippie, grunge. Styl rozpowszechnio-ny głównie w Wielkiej Brytanii, promowany przez magazyny Vice i Lula, w ostatnim cza-sie trafił również do nas. Hipstersi inspirują się zarówno sposobem ubioru gwiazd mu-zyki indie np. Foals, Vampire Weekend, ale także ikonami oldschoolu i stylu vintage jak Edith Sedgwick lub Twiggy.Modowy ekshibicjonizm a społeczeństwoIstnieje też grupa ludzi, których pozwolę so-bie nazwać „modowymi ekshibicjonistami”. Są to wszyscy ci, którzy ubierają się kontro-wersyjnie, z komiksowym przerysowaniem, z przesadą, wszystko po to, by zwrócić na siebie uwagę, szokować innych. W tym przypadku strój ma podkreślać ich odręb-ność, inność. Prawdopodobnie potrzebują czuć się zauważeni. Często odbierani jako

Ubiór mówi bardzo dużo o człowieku, bez względu na to czy dany osobnik sobie tego życzy, czy też nie.

�� Lodz Up 06/2011

Page 45: lodzup

�� *02Fabryka J´zykaFabryka J´zyka *02 ��

FJ

Page 46: lodzup

Lodz Up �� 06/2011

Jeżeli przyjmiemy też, że sztuka pole-

ga na zestawianiu (farb z płótnem,

kolorów w obrazie, kreski z plamą etc.)

to właśnie moda i ubiór jest sztuką.

Page 47: lodzup

�� *02Fabryka J´zyka

dziwolągi, tak naprawdę, mają po prostu bardzo krzyczące osobowości, potrzebę manifestacji własnego ja. A społeczeń-stwo? Opiniotwórcze i zniewolone przez trendy, nienawidzące oryginalności, tworzy obraz idealnej kobiety, szykownej, elegan-ckiej, seksownej i oczywiście znającej się na trendach. Stoi ona u boku idealnego męż-czyzny w typie super bohatera, będącego nowoczesnym biznesmanem. W ten spo-sób za kilka lat będziemy mieć atak klonów – idealne kobiety z idealnymi mężczyznami i żadnych osobowości, oryginałów. A prze-cież, każdy z nas jest inny, dlaczego więc mamy wyglądać tak samo? I czemu mamy być zniewoleni i ograniczani przez trendy i opinie pseudo-znawców tak zwanej mody? Modę tworzymy my wszyscy i powinna być ona maksymalnie zróżnicowana, indywidu-alna, tak jak nasze osobowości. Otwórzmy się na zestawienia i współczesny collage stylów, bądźmy artystami w wyrazie, każdy dla siebie, począwszy od klasycznego nerda, poprzez dzieci kwiaty, styl punk na modo-wych ekshibicjonistach kończąc.

Bawmy się strojem i własnym wyglądem, żeby nie zależał on od śmiesznego Pana w Kapeluszu – eksperta mody, żebyś to Ty mógł mu powiedzieć „Ściągnij wreszcie ten kapelusz, zdejmij szaliczek, wyglądasz śmiesznie i to już jest passe”. I może za kil-ka lat, jak wykształci się w pełni i dorośnie współczesna generacja X, nasz kraj docze-ka się młodych i kreatywnych projektan-tów, wyrażających siebie, łamiących tren-dy, których kolekcje nie składają się tylko i wyłącznie z „Cotton” i „Silk”, w kolorach „Na- turals / Ecological”. Osobowość przede wszyst- kim. Bo czemu innemu ma służyć moda jeśli nie wyrażaniu poglądów i indywidualności.

Autorska koncepcja strojów i dodatkówosób pozujących.

fot.

Raf

ał R

amat

ow

ski,

201

1

FJ

Page 48: lodzup

nowy Teatr Nowy

Wszystko to ma jeden cel – zmienić nad-szarpnięty wizerunek teatru. O skutecz-ności przeprowadzanych działań najle- piej świadczą wypełnione po brzegi miej- sca na widowni.

Było, minęłoTeatr Nowy ostatnio nie cieszył się najlep-szą renomą. Podczas prezydentury Jerzego Kropiwnickiego mówiono o nim w kon-tekście skandali. W 2003 roku, w związku z obsadzeniem na stanowisku dyrektora, nieakceptowanego przez zespół, Grzego-rza Królikiewicza, a w 2009 roku z powodu odwołania ówczesnego dyrektora artystycz-nego Zbigniewa Brzozy. Wizerunek teatru uległ zmianie odkąd funkcję dyrektora peł-ni ponownie, poeta, społecznik, pisarz i re-żyser, Zdzisław Jaskuła (01.10.2010). Po-przednio (w 1999 roku), po dwóch latach zarządzania teatrem, został zwolniony dy-scyplinarnie. Jego sentyment do łódzkiego Teatru Nowego jednak pozostał, bo kiedy usłyszał, że nie ma żadnych kandydatów na stanowisko dyrektora, zdecydował się na powrót aż z Niemiec. Powiedział sobie „Sko-ro nikt nie chce tego teatru, to ja na pewno go chcę” (Dziennik Łódzki, 02.10.2010). Udowodnił, że świetność teatru jest możli- wa do odbudowy. – W poprzedniej dekadzie teatr miał sześciu dyrektorów artystycznych, którzy zwalniali, przyjmowali, co powodo-wało konflikty. Chciałbym ten etap zam- knąć. Spojrzeć na to, co mamy, rozejrzeć się. Rozwijać teatr, rozwijając siebie – mówił (Dziennik Łódzki, 02.10.2010). Sam przy-znał, że zastał teatr w nie najlepszym stanie.

Wynikało to z wielu rzeczy: słabości mar-ketingowej, znacznego spadku frekwencji i braku wizualnej identyfikacji teatru. Przez ostatnie lata placówka realizowała repertuar rozrywkowy, Zdzisław Jaskuła zwraca się ku klasycznemu doborowi sztuk, który nawią-zuje do tego, proponowanego przez Kazi-mierza Dejmka. Jego marzeniem jest teatr poruszający kwestie społeczne i polityczne, oparty na dobrej literaturze, zakorzeniony w wielokulturowej Łodzi.

Sezon hybrydowyJuż z początkiem listopada nowy dyrektor zaprowadził zmiany w organizacji teatru, między innymi powołano Radę Artystyczno- -Programową. Jej członkowie komentują działalność teatru, co pozwala na zachowa-nie dystansu i obiektywizmu. Zaproszenie do rady przyjęli między innymi pisarz Andrzej Bart, poeta, tłumacz i literaturoznawca Jerzy Jarniewicz, Ewa Bloom Kwiatkowska, sceno-graf i wykładowca ASP w Łodzi oraz prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska.

Obecny sezon nazywany jest przez Zdzisła-wa Jaskułę hybrydowym. – Niektóre premiery musiały się odbyć ze względu na wcześniejsze ustalenia. W pewnym sensie teatr zaczyna od zera, na pewne spektakle ludzie po prostu przestali przychodzić – mówi scenograf Kon-rad Szczęsny. – Nowy dyrektor stworzył do-skonałe warunki do zrealizowania świeżych pomysłów. Kolejny sezon będzie niezmiernie ciekawy, zostaną wystawione sztuki, które spodobają się szerokiej grupie odbiorców, w których każdy znajdzie coś dla siebie.

Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi, przeszedł ewolucję, od-kąd funkcję dyrektora sprawuje Zdzisław Jaskuła. Zmiany dotyczą nie tylko repertuaru, ale również organizacji i inicjatyw teatralnych.

Pierwszym spektaklem, który wyszedł spod ręki Zdzisława Jaskuły jest „Kto nie ma, nie płaci” Daria Fo, w reżyserii Piotra Bikonta, który miał swoją premierę 9 kwietnia. Od 13 maja, na deskach Teatru Nowego, będzie wystawiana „Pippi Langstrumpf”. W Sezo-nie 2011/2012, zobaczymy „Świętą Joannę Szlachtuzów” Bertolta Brechta, wyreżysero-waną przez Jarosława Tumidajskiego, „Don Carlosa” Fryderyka Schillera w reżyserii Ka-tarzyny Raduszyńskiej. Szymon Kaczmarek przygotuje „Samuela Zborowskiego” Juliu-sza Słowackiego. – Ten sezon był rozgrzew-kowy, następny będzie z większym przytu-pem – zapowiada Konrad Szczęsny.

Teatr bliżej ciebieCzekając na rozmowę słyszę dochodzące z korytarza pospieszne kroki i głos: „W tym teatrze za dużo się dzieje”. Rzeczywiście, Nowy tętni życiem. Największą niespodzian ką jest zmiana wizerunku teatru. Stara się on zbliżyć do publiczności, wpływać na nią, kształtować jej postawy. Jest otwarty na wi-dza, a z szerokiej gamy akcji w nim przepro-wadzanych każdy wybierze coś dla siebie. Spotkania ze sławnymi osobami ze świata kultury i sztuki odbywają się w ramach pro-jektu Mała Literacka, która cieszy się coraz większą popularnością. – Zaczynaliśmy od 20 osób, na ostatnie spotkanie przyszło już ponad 300 – podkreśla Mateusz Sidor, Kie-rownik Działu Wydarzeń. Spotkania, oparte na swobodnej rozmowie, prowadzi łódzki poeta Maciej Robert. Gośćmi Małej Litera-ckiej byli już między innymi prof. Władysław Bartoszewski oraz Adam Michnik. Mateusz

tekst: Daria Strzelczyk

06/2011Lodz Up ��

Page 49: lodzup

�� *02Fabryka J´zyka

Sidor uchyla rąbka tajemnicy i zapowiada, że w maju będziemy mieli niepowtarzalną szansę porozmawiania z uznanym, czeskim prozaikiem Petrem Šabachem.

Teatr nie zapomina również o młodzieży. Specjalnie dla niej powstał edukacyjny pro-jekt „Scena 14+”. Młodzież gimnazjalna nie należy do najłatwiejszej widowni, można do niej dotrzeć tylko poprzez coś ciekawego – mówi Mateusz Sidor. Obecnie w ramach „Sce- ny 14+” można obejrzeć „Belfra” w reżyserii Marka Cichuckiego. Po spektaklu przewidzia- ne są dyskusje, z udziałem np. psychologa, o problemach bliskich młodemu widzowi. - Jest to taka pierwsza próba skonstruowa- nia programu wokół tematów ściśle zwią-zanych z rzeczywistością młodych ludzi – powiedziała PAP Anna Ciszowska, kon-sultantka ds. edukacji w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka.

Teatr podpisał też umowę z Uniwersytetem Łódzkim, która zakłada, między innymi, niż-sze ceny biletów dla studentów uczelni oraz organizowanie specjalnych Premier Uniwer-syteckich. Ich cykl otworzył „Mord” Hanocha Levina w reżyserii Norberta Rakowskiego (cena biletu normalnego wynosi 45zł, podczas gdy wykładowcy i studenci zapłacą tylko 15).

Teatr Nowy stawia na różnorodność, rozwi-jając swoją publiczność wielopłaszczyzno-wo. W foyer Dużej Sali została otwarta „No-ffgaleria”. – Chcieliśmy stworzyć galerię, która będzie odwiedzana nie tylko podczas otwarcia. Jest to nasz pomysł by zachęcić różne środowiska artystyczne do odwie-

dzania teatru. Staramy się, by propozycje dla naszej publiczności były jak najbardziej różnorodne – mówi Mateusz Sidor. Konrad Szczęsny, opiekun „Noffgalerii ”, dodaje, że jest ona otwarta na młodych, twórczych ar-tystów, którzy kreatywnie interpretują rze-czywistość. Zaprezentowane już zostało ma-larstwo znanego, łódzkiego artysty Dariusza Fieta. Obecnie możemy podziwiać zdjęcia fotografa teatralnego Jerzego Neugebau-era. Organizatorzy zapowiadają już kolejną ekspozycję: wystawę wybitnego plakacisty Tadusza Piechury.

Młodzi artyści zostaną dopuszczeni do głosu podczas projektu Debiuty.pl, reali-zowanego wraz z Teatrem Współczesnym z Wrocławia, Teatrem Nowym z Krakowa oraz z Warszawskim Instytutem Teatralnym. Je-den reżyser z każdego teatru pojedzie do innego miasta, by pracować z początku-jącymi artystami. Końcowy efekt pracy uwieńczy wymiana przedstawień między partnerskimi teatrami.

„Homme@Home. Człowiek wobec żywio-łów” to czerwcowy festiwal odbywają-cy się w przestrzeni miejskiej. Jest to teatr nowoczesny, w którym taniec przenika się z grą aktorską. – Żyjemy w epoce, w której, by wzbudzić refleksję w widzu, nierzadko trzeba go zbulwersować. Słowo mówione niekiedy nie wystarcza. Przekaz trzeba zwie-lokrotnić. Tu wkracza język ciała – mówi Elizabeth Czerczuk, dyrektor artystyczny projektu (Dziennik Łódzki, 21.01.2011). W projekcie udział biorą również PWSFTviT, Centrum Choreograficzne Isadory Duncan

w Atenach, Centrum Choreograficzne Ca-roline Carlson w Roubaix Nord-Pas de Calais oraz Teatr Bourg Neuf z Awinionu.

Kontynuowane będą również Spotkania Tea-trów Miast Partnerskich. Jesienią zostaną za-prezentowane najciekawsze dokonania tea-tralne europejskich miast partnerskich Łodzi. Teatr Nowy był również koordynatorem projektu „Dotknij Teatru”, w którym nie-dawno mogliśmy uczestniczyć.

(Re)ewolucjaNiedawno mianowany dyrektor teatru Zdzi-sław Jaskuła zamknął etap sporów i kłótni, budując pozytywny wizerunek „Nowego”.

Zmiany są widoczne. – Coraz więcej ludzi przychodzi do teatru i coraz więcej ludzi in-teresuje się tym, co się w nim dzieje. Wcześ-niej nie było tylu projektów. Nowy dyrektor wykorzystał potencjał teatru i rozszerzył go na inne działania – podsumowuje Mateusz Sidor. Zapytany o plany na przyszłość, od-powiada, że Teatr Nowy chce brać czynny udział w życiu społecznym, a jego działania będą jeszcze bardziej różnorodne. – Planu-jemy więcej mniejszych akcji, więcej multi-mediów, sprawnych działań, które uatrak-cyjnią inne projekty – zachęca Sidor. Teatr będzie również… kolejny raz zaskakiwać.

Organizatorzy nie zdradzają szczegółów, jednak zapowiadają, że we wrześniu czeka nas kolejna odmiana wizerunkowa, którą łodzianie z pewnością będą pozytywnie zaskoczeni. Czekamy z niecierpliwością.

�� *02Fabryka J´zyka

nowy Teatr Nowy

FJ

Page 50: lodzup

50

Lodz Up �0 06/2011

Spódnica w paski, dyplom z ubioru

Scenografia miejska. W Łodzi często gra się w ale to już było.

Olga Mieloszyk. Olsztynianka: Pierwszy raz do Łodzi przyjechałam mając 17 lat. Tuż przed Fabryczną stał sklep Społem, na wystawie proszek Pollena Rex, którego już jakiś czas nie produkowano. Dalej kubki z kefirem i barierka, odgradzająca kliente-lę od pani sprzedawczyni. Takiego miasta w życiu nie widziałam.

Miejsce, w którym się rodzimy jak i to, gdzie przychodzi nam żyć, determinuje często nasz charakter i późniejsze wybory

Dostałam się na Projektowanie Ubioru do Akademii Sztuk Pięknych. Pięć lat temu był to jedyny państwowy wydział tego typu w Polsce. W ten oto sposób egzaminy wstępne zrobiły ze mnie łodziankę. Polubi-łam to miasto – jego odmienność, oryginal-ność i postindustrialny klimat.

Wszystko jest sztuką, każdy jest artystą

To duża satysfakcja łączyć ze sobą pasję i pracę. ASP jest niezłym kompresorem

umiejętności. Pierwszy rok jest ogólnopla-styczny, można liznąć po trochę wszyst-kiego, ukierunkować się i wybrać swoją dziedzinę. Pierwszy rok pozwolił mi rozwi-nąć skrzydła, jednak przyjeżdżając tu wie-działam, że chcę studiować projektowanie ubioru. Specjalizacja, którą wybrałam będąc już niejako ukształtowana, a przynajmniej nie goła – hołdując zasadzie, że projektant nie powinien zajmować się tylko projekto-waniem. Inaczej jest na Zachodzie, gdzie pierwsze kroki kieruje się od razu do profi-lowanych szkół projektowych.

Zawodowy artysta. Seryjny morderca.

Trzymam się z daleka od określenia artysta, biorę je w głęboki nawias. Może ktoś kiedyś tak o mnie powie, ale sama wolę unikać iro- nicznych konotacji tego słowa. Ciągle jestem na początku swojej drogi, wciąż się uczę.

Dyplomowany projektant to po-jemne określenie i szeroki wa-chlarz możliwości.

Edukacja daje mi dużo, na pewno kierun-kuje mnie w zakresie projektowania i dzięki

rozmawiała: Karolina Pawlakzdjęcia: z archiwum projektantki

1.

�.

Page 51: lodzup

�1 *02Art Profil

AP

temu nabieram ogłady w tej dziedzinie. Zdarzają się samorodne talenty, których nie trzeba już kształtować. Artysta bez dyplomu to nie lekarz bez specjalizacji. Jego podstawową kwalifikacją jest w końcu talent.

Inspiracje.

Podpatruję wszystko. Inspiracje nie zawsze muszą płynąć z wybie-gów. Oczywiście mam swoich mistrzów. Kto? Mój bezsprzeczny idol: Dreis van Noten. Jego projekty są zarówno monochromatycz-ne, jak i eklektyczne. To minimalista, który zachwyca i zaskakuje. Nie mniejszych wrażeń dostarcza ulica. Zatłoczony tramwaj. Na drugim siedzeniu płaszcz z lat 70- tych, podchodzę bliżej, obser-wuję, zwracam uwagę na konstrukcyjne aspekty ubioru. Takie zbo-czenie zawodowe.

Moje ubranie mówi za mnie.

Strój definiuje człowieka. Każdy indywidualnie decyduje o tym jak wygląda. Potrafię oddzielić moje projekty i stylizacje od tego, jak ubieram się na co dzień. Dziś wkładam spódnicę w paski tuż za łyd-kę i jadę pracować nad moim dyplomem. Z ubioru.

blog: olga-mieloszyk.blogspot.com

Olga Mieloszyk, studentka V roku Pracowni Projekotwania i Ubioru łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych;

laureatka Art & Fashion Festival w kategorii Fashion Drawing;półfinalistka Lexus Fashion Award;

półfinalistka Fashion Designer Award;stypendystka Escola Superior de Artes e Design;

cholernie zdolna dziewczyna

Art. Profil

1-3Ilustracje inspirowane kolekcją Kenzo jesień/zima 2010.4-5Ubiór męski 2009.

2. �.

�.

Page 52: lodzup

Lodz Up �2 06/2011

out of school

MU

fot. Emilia Aranowska, 2011 fot. Paulina Pankiewicz, 2011

Page 53: lodzup

�� *02Misja Uniwersytet

Byłą to już trzecia edycja konkursu

fotograficznego Uni-wersytetu Łódzkiego. Patronował mu Foto-

festiwal. Jury wyło- niło 20 osób, których prace zaprezentowa-

no na wystawie w Pałacu Biedermana.

Prezentujemy prace nagrodzonych osób.

fot. Andrzej Jabłoński, 2011

fot. Łukasz Janisiewicz, 2011

Page 54: lodzup

Lodz Up �� 06/2011

Erasmus… Dla jednych program naukowy umożliwiający efektywną edukację połączoną z poznawaniem obcej kultury, dla drugich se-mestr, bądź cały rok imprezy. Dla wielu okazja do zawarcia nowych znajomości, dla innych do uzupełnienia swoich kompetencjiczy na-bycia nowych umiejętności. Nawet jeśli to tylko nowe sposoby ot-wierania butelek z piwem, czy ściemniania pięknych Polek. – Będzie o czym pisać. – fachowo stwierdza opiekunka kilkunastu „żabek” jak pieszczotliwie określa francuskich studentów. – Będzie. – potakuję słuchając o wyczynach obcokrajowców.

Misja rozpoczyna się w momencie pierw-szej rozmowy z Anią, duchowym przewod-nikiem zbłąkanych dusz z Francji po łódzkim życiu, które przecież takie pospolite wcale nie jest. Chlejusy, awanturnicy, podrywacze, wozidupy – opinia o zagranicznych studen-tach wśród chłopaków z „Łodzi-miasta” nie zawsze jest pochlebna. Z drugiej strony to przecież przystojni, wrażliwi, czuli, przebo-jowi i pewni siebie mężczyźni, o błyszczą-cych oczach i nienagannym image’u – su-biektywne spojrzenie łodzianek nieco różni się od męskiego obrazu stereotypowego Erasmusa. – Może wyjść na to, że oni tylko imprezują, a Polki rzucają im się do łóżek. – krzywi się Ania. Dwóch gentlemanów z Lyo-nu, jeden z Tuluzy, szybka adnotacja od Ani, iż ten ostatni chce mnie zabić, bowiem do-tarł do zdjęć, na których stoimy obok siebie. Rozeznanie zostało przeprowadzone szyb-ko, fachowo i absolutnie bez pudła. Okazuje się, że młodzian z Tuluzy zdążył mocno za-przyjaźnić się z opiekunką. – Jest wspaniały. – fachowo stwierdza Ania i na tym, póki co, kończymy temat ludzi, z którymi mam zamiar spędzić parę chwil, by niczym Cej-rowski, wejść boso w świat zagranicznych studentów w naszym pięknym mieście. – Imprezują głównie w Bedroomie, do Gos-sipu nie idziemy, bo jeden z nich nagrabił sobie na bramce. – tłumaczy Ania, a ja już odczuwam poważny stres związany z moi-mi, nieszczególnie zaawansowanymi, zdol-nościami lingwistycznymi w języku synów Albionu. Humor psuje także wspomnienie wyjściowego zatargu z jej przyjacielem oraz reputacja prawdziwych bawidamków, jaka zdążyła do mnie dopłynąć w odniesieniu do dwóch pozostałych Francuzów. – Grają w „alfabet”. Wiesz, to taka gra, że musisz

uzbierać dziewczęta na każdą literę, dla uła-twienia gry, do„zaliczenia” literki wystarczy się z nią pocałować. W ogóle oni sądzą, że pocałunek to nie zdrada. – wyjaśnia Ania, która kulturę francuską zdążyła już świetnie poznać przez niemal dwa lata współpracy z Erasmusami. Już samo umówienie się na spotkanie graniczy z cudem. W końcu uda-je się ustalić wspólny termin. Cedrick, Max i Fabien mają mi opowiedzieć o swoim łódz-kim życiu podczas urodzin ich opiekunki i mojej znajomej. Nauczony wieloletnim do-świadczeniem, zdobytym na łódzkich sce-nach klubowych, umawiam się na godzinę 20-tą, licząc, że zdążę jeszcze przed głów-nym natarciem roztańczonych studentów.

Quite boring, czyli kiepski początekAkademia to jeden z najbardziej szanowa-nych przez „klasę średnią” lokali studen-ckich. Nie ma tam miejsca na patologiczne zachowania, znane z niektórych popular-niejszych dyskotek, z drugiej strony nie spot-kamy tam ekskluzywnych kapeluszy nakry-wających wyłysiałe od pogoni za zarobkiem głowy. Umówiłem się na 20-tą, więc punktu-alnie o 20.13 wsiadłem w tramwaj wiozący mnie niemalże wprost pod wrota zacnego lokalu. Docierając spóźniony, mniej więcej o dwa kwadranse akademickie, od razu rzuciłem się w wir wydarzeń. Ktoś podrzuca Anię licząc do czterdziestu, mimo że to jej „oczko”, inni ludzie tkwią przewieszeni przez bar w karykaturalnej pozie człowieka znającego już marność swojego jutrzejsze-go losu, o ile przy łóżku nie postawi półtora-litrowej butli wody mineralnej. Odszukanie Francuzów nie było w tym wypadku wielkim

całowanie po francusku

tekst: Jakub Olkiewiczilustracje: Klaus Wittman

Page 55: lodzup

�� *02Erasmus

E

problemem, ponieważ zbili się już wówczas w zwartą grupę, a w dodatku siedzieli na honorowych miejscach, tuż obok najbar-dziej lojalnych przyjaciół Ani, których zna-łem jeszcze z okresu liceum. Póki szczęśliwa jubilatka była jeszcze obracana na dolnej sali, ja zdążyłem wysłuchać historię ostat-nich lat od wszystkich starych znajomych. Obserwując ruchy, gesty i nade wszystko ukradkowe spojrzenia, wiedziałem już jed-nak z kim przyjdzie mi dziś porozmawiać o moim ukochanym mieście. Fama ludzi niebywale otwartych, szczególnie na ko-biety, zdawała się pokrywać z wyglądem zewnętrznym. Choć jestem typem nar-cyza, muszę przyznać, że każdy z trzech Francuzów mógłby swobodnie stanąć ze mną w szranki. Lepkie spojrzenia kobiet siedzących przy stole tylko potwierdzały, że obcokrajowcy w tym mieście cieszą się sporą sympatią. Nadszedł moment zapo-znania, potem krótkie poszukiwania odpo-wiedniego miejsca i wreszcie wywiad. Ania – z założenia tłumaczka, Fabien, jej bliski przyjaciel z Tuluzy, Cedrick – sympatycz-ny i rozgadany blondyn oraz Max, niż-szy brunet o bystrym spojrzeniu – obaj z Lyonu. Łamanym angielskim, nieco niepewnie rozpocząłem „odpytkę” ze stopnia „złodziaczenia” kochanych obcokrajowców. Pytanie nasuwają-ce się od razu zadałem może nieco zbyt banalnie i sztampowo, na sa-mym początku, bez jakiegokolwiek zwodzenia i podchodów – jak to możliwe, że trafiliście do Łodzi, któ-ra przez wielu uważana jest za kom-pletną zakałę kraju, uważanego za kompletną zakałę regionu, uważane-go za kompletną zakałę Europy. Sam kocham kulturę i aksjologię Wschod-niej i Centralnej Europy, ubóstwiam i kultywuję naszą Ojczyznę, a miłością szczerą obdarzam każdą dziurę ulicy Limanowskiego i wszystkie narożne sklepy monopolowe wraz z ich stałym ekwipunkiem w postaci lokalnej ekipy opartej o okiennice. Pożądałem więc od-powiedzi – och, jesteśmy entuzjastami Łodzi, słyszeliśmy o niej od naszych kole-gów, zafascynował nas XIX-wieczny roz-wój, szałowa teraźniejszość i niesamowite perspektywy na przyszłość.

– Eee… Yyy… Uuu… - Każdy z Francuzów użył innej samogłoski, by ostatecznie wyko-nać zamaszysty cios w moją łódzką dumę.

– To było jedyne miejsce, gdzie mogliśmy uczyć się w języku angielskim. Właściwie była alternatywa, ale wyjazd do RPA wiązał-by się ze zbyt wysokimi kosztami i olbrzy-mim skokiem kulturowym. – serce krwawi.

Trafili tu kompletnym przypadkiem. – Cóż, miałem jeszcze do wyboru Walię, Buda-peszt, Warszawę, ale ostatecznie padło na Łódź, także ze względu na ceny oraz profil uczelni. – marne pocieszenie, choć dające światełko w tunelu. Może uda mi się do-wartościować samego siebie, siebie jako oddanego, wiernego i do szaleństwa rozko-chanego Rodowitego Łodzianina. Właśnie przez wielkie R i właśnie przez wielkie Ł.

Study hard, go pro!– Nie pytaj ich za dużo o studia, bo mogą nie wiedzieć o co chodzi. Wątpię, czy często są na wykładach. – z obrzydzeniem obserwu- jąc rozpalone papierosy w rękach Fabiena i Ani poruszam, mimo wszystko, temat politechnicznych studiów, na których moi rozmówcy mieli szczęście się znaleźć. – Ciężko jest porównać polskie i francuskie

wykształcenie. W naszym kraju od po-czątku kształcimy się w jednym kierunku, my na przykład odebraliśmy edukację typowo inżynierską. Zdaje się, że u Was uczycie się zdecydowanie bardziej wszech- stronnie. – ożywił się Cedrick lustrując je-dnocześnie koleżanki Ani składające jej wylewne życzenia. W połowie wypowiedzi traci delikatnie wątek, choć z drugiej stro- ny istnieje również spore prawdopodo-bieństwo, że to ja straciłem zdolność ro- zumienia specjalistycznej i fachowej an-gielskiej nomenklatury, określającej szkol-nictwo w Polsce i Francji. Nie drążę tematu bojąc się niezrozumienia kolejnych odpo-wiedzi i schodzę w stronę akademików. Z ulgą obserwuję dogaszane papierosy i dopijane piwo, które w obliczu mojego

pustego kufla bezustannie nęciło złocistym kolo-

rem. Liczne remonty jakie ostatnio odno-towaliśmy w Mieście Włókniarzy nastrajają

mnie pozytywnie i pono- wnie wlewają nadzieję w serce.

Jak się okazuje – nieco przedwcześnie. – Nie mieszkamy już, na szczęście, w aka-

demiku, wynajmujemy wspólne mieszka- nie. – komentują Max i Cedrick. – Warun- ki w domach studenckich były o tyle cięż- kie, że prawie nikt nie mówił po angiel-sku. – „no, mi też to idzie raczej średnio” – przemknęło mi przez głowę. – Ania po- mogła nam więc w wyprowadzce. Grat-ka, Internet i córka właściciela mieszka- nia, która posiadła język angielski przyczy- niły się do rychłych przenosin do „own flat”. – to jednak obaj Francuzi sobie chwalą. Nieco cichszy Fabien nadal mie- szka z kolei w akademiku, ma jednak o nim nieco lepsze zdanie. Dowiaduję się przy okazji, że chłopcy z Lyonu w Łodzi są już ponad pół roku, podczas gdy Fabien dopie- ro rozpoczyna na dobre przygodę z „mia- stem Tuwima, białej broni i seksu”, jak rzekł Adam Ostrowski, znany również jako OSTR.

Długie noce, krótkie dniRzetelne i świeże spojrzenie na Łódź wy-zwoliło w analitycznym mózgu sporą cieka-wość, postanowiłem więc drążyć tematykę miejskiego życia. Obcokrajowcy w nowym otoczeniu zapewne chcieli zobaczyć wszyst-ko, co ciekawe w swoim miejscu zamiesz-kania. W duchu modlę się, żeby nie zagięli mnie jakimś zwiedzonym, zapomnianym zabytkiem, który będę musiał potem go-oglować, by w ogóle móc się na jego te-mat wypowiedzieć. Ania spuszcza jednak wzrok, Fabien patrzy w sufit, a Cedrick i Max, prawdopodobnie zorientowani już, iż Łódź to moja miłość i pasja spróbowa-li możliwie najdelikatniej zaprezentować mi sytuację. – Wiesz… Jest Manufaktura, Piotrkowska… Byliśmy także w Warszawie i Krakowie! Było naprawdę bosko, mnó-stwo zwiedzania. – koledzy, jaśniutko prze-cież pytam o Łódź. – Tak właściwie to chyba nie ma tu za bardzo co zwiedzać. Były mo-menty kiedy strasznie się nudziliśmy i cze- kaliśmy tylko na nadejście nocy. Wtedy robi się o wiele ciekawiej. – przerywam na moment

Page 56: lodzup

Lodz Up �� 06/2011

rzadkością. – To nieszczególnie miłe, gdy ktoś podbiega do Ciebie i głośno krzyczy machając rękoma. Staramy się nie wracać w pojedynkę. – przyznaje Max, po chwili pod- kreśla jednak, że nie może to wpłynąć na ich świetną opinię o mieszkańcach naszego miasta. Ludzie to zresztą – jak się okazuje – nasz największy kapitał. Widząc znudze-nie na ich twarzach postanawiam bowiem skonstruować krótkie i optymistyczne pod-sumowanie, czyli dlaczego wrócicie do Ło-dzi. – Cóż, chcielibyśmy wrócić do Polski. Może niekoniecznie do Łodzi, choć oczy-wiście ludzie, których tu pozostawiamy na zawsze pozostaną w naszych sercach i bę-dziemy utrzymywać z nimi kontakt. – za-pewniają Max i Cedrick. Fabien w Mieście Włókniarzy jest krócej, dlatego też podcho-dzi do kwestii z większym entuzjazmem. – Chłopaki są tu ponad pół roku, ja jeszcze nie jestem gotowy, by opuścić Łódź. Zdecy-dowanie mój czas w tym mieście jeszcze nie minął. – potwierdził, a ja w myślach pogra-tulowałem Ani. Jeszcze przed wyjściem z klubu zaobserwo-wałem Cedricka ukrywającego w ramionach blondynkę oraz Anię siedzącą na kolanach Fabiena. Max gdzieś się skrył, podejrzewam jednak, że również nie próżnował. Może i erasmusi nie kochają tego miasta tak jak ja, może nie poznali go w takim stopniu w ja-kim powinni i przede wszystkim nie wiedzą co tak naprawdę jest w nim najlepsze. Nie ulega jednak wątpliwości fakt, że nasz największy atut mają całkiem nieźle obcykany. Przecież Łódź to przede wszystkim kapitał ludzki…

rozmowę i trochę dla Ani, a trochę dla sie-bie prowadzę szybki wykład na temat nie-dostępności łódzkich zabytków i koniecz-ności determinacji w ich odszukiwaniu. Przecież nasze miasto nie jest ubogie, tylko te nasze perełki są tak głęboko „skitrane”, nie znam zbyt dobrze slangu współczes-nych studentów, ale wydaje mi się, że skit - rany znaczy wystraszony więc może lepsze byłoby inne określenie ukrycia perełek, tak sprytnie i przemyślnie rozmieszczone, by obce i niewprawne oko nie mogło ich zoba-czyć. Ania, prawdopodobnie pogodzona z moim wrodzonym optymizmem, po-takuje mi i potwierdza, czym częścio-wo łagodzi zadrę, jaką wbili swoim bezkompromisowym sądem jej podopieczni. Czas więc na gran-de finale i gwóźdź programu. Co sądzą panowie o łódzkim życiu nocnym. Od razu odnotowuję groźne spojrzenie wymierzone przez Anię Fabienowi, który w lekkim stresie garbi się moc-niej nad pustym kuflem i pełną popielniczką. – Och, to naprawdę największa zaleta Waszego miasta. – w oczach wszystkich trzech zapło- nęły charakterystyczne iskierki, te które sam czuję w swych źrenicach obserwu- jąc nieprzewidywalne wykończenia ele-wacji na Gdańskiej czy Więckowskiego. Naprawdę lubią nightlife. – Tak naprawdę wszystko rozbija się o pieniądze. We Fran-cji samo wejście do klubu to dziesięć euro, trzy euro szatnia, potem kolejne banknoty na alkohole, jakieś jedzenie. Koszta mnożą się w nieskończoność, w związku z czym wyjście do klubu to prawdziwe święto. Tu jest inaczej – prawdziwie udana impreza za około 40 złotych? Nie ma problemu. – do podnieconych głosów dołącza zamaszysta gestykulacja, szczególnie widoczna u Cedri- cka. Kluby to jego żywioł, co widać w każ-dym mięśniu jego uśmiechniętej twarzy. Piwo za pięć pięćdziesiąt, wejście za dychę. – Przecież to nie są prawdziwe pieniądze. – boleśnie gładzę się po swoim pustym portfelu, lecz doskonale rozumiem sytuację moich rozmówców. Sami zresztą szybko ją wyjaśniają. – Po prostu jesteśmy bogaci jak na te warunki. Możemy pić do woli i wyda-wać nasze zarobione pieniądze. Imprezu-jemy praktycznie codziennie. – Ukradkiem obserwuję lekkie skrzywienie na twarzy Ani i jednocześnie nerwowy uśmiech Fabiena. Porozmawiajmy więc o tym jak przyjmują Was Polacy…

Wow! I love France!Cedrick głośno się śmieje i piszczy – Wow! I love France! Uuuhuuu! – naśladując rozen-tuzjazmowane fanki zespołów rockowych, które w podobny sposób reagują na swo-ich ulubieńców. Pogłoski o olbrzymiej po-pularności francuskich amantów zdają się być uzasadnione i prawdziwe. – Serio, na-prawdę rzadko spotykamy się z chłodnym przyjęciem. Łodzianie to znakomici ludzie, w dodatku niesłychanie otwarci. Jedynym minusem są późne powroty z imprez, któ-re mogą być niebezpieczne. – zaczepki ze strony osiedlowego establishmentu nie są

Kluby to jego żywioł, co widać w każdym mięśniu jego uśmiechniętej twarzy. Piwo za pięć pięćdziesiąt, wejście za dychę. – Przecież to nie są prawdziwe pieniądze.

Page 57: lodzup
Page 58: lodzup
Page 59: lodzup

�� *02Contents

Page 60: lodzup
Page 61: lodzup

*02 /

2011